sobota, 1 sierpnia 2015

Udowodnij, że jesteś człowiekiem. Walcz o to, co dla Ciebie ważne!

Z perspektywy Xandera 
Siedzę po turecku na niewygodnej pryczy i patrzę na przeciwległą ścianę. I mam wrażenie, że już całkiem ogłupiałem przez to miejsce. Spędzając prawie całą dobę w ciasnej klatce człowiek może naprawdę zdziczeć. Bez względu na to, czy zmutowany genetycznie, czy nie. Ale o to w tym wszystkim chyba właśnie chodzi. O izolację. O pokazanie swojej przewagi nad drugim człowiekiem. O zemstę. I o karę. I chociaż doskonale wiem, że sobie na to zasłużyłem, to na dłuższą metę tak nie potrafię. Przeraża mnie myśl, że miałbym spędzić w więzieniu tyle, ile przewidziała Rada. I staram się nie zaprzątać sobie tym głowy, ale im więcej czasu mija i dłużej się nad tym zastanawiam, to coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że plan można było udoskonalić. I wiem, że w jakimś stopniu popadam w paranoję, ale to do mnie zupełnie podobne. Ponieważ mam zbyt dużo do stracenia. A realizacja Omegi i tak się opóźnia. Jedynym pocieszeniem dla mnie jest fakt, że to nie moi ludzie powodują opóźnienia, a Agencja, w której nikt jeszcze nie dopatrzył się nieprawidłowości. Mi osobiście na tym nie zależy, ale im powinno. W końcu tylko od nich zależy, czy wydostanę się stąd w sojuszu z nimi, czy po raz kolejny mordując ludzi. Ponieważ tę drugą opcję też rozważam i zarówno ja, jak i moi ludzie, jesteśmy na to przygotowani.
Jednak jest coś jeszcze, czego najbardziej nie mogę sobie darować. Mianowicie, że nie byłem z Rocket, kiedy mnie najbardziej potrzebowała. I chociaż myślenie o niej boli, to nie mogę się powstrzymać. Bo przez pewien czas naprawdę byłem w stanie się temu wszystkiemu poddać dla niej. Ale wiadomość o dziecku wszystko zmieniła. Dziecku, które prawdopodobnie jest już na świecie, a ja nawet nie wiem, jak się nazywa. I przez to czuję się jak zwyczajny śmieć. I nie wiem, czy kiedykolwiek sobie to wybaczę.
Pochłonięty własnymi myślami prawie nie słyszę kroków, które bezczelnie przerywają ciszę panującą dookoła. Przed okratowanymi drzwiami do mojej celi staje trzech uzbrojonych strażników a ja spoglądam na nich, bo powoli zdaję sobie sprawę, dlaczego po mnie przyszli. 
Jeden z nich poleca mi, żeby stanął pod ścianą z rękoma założonymi na kark. To właśnie robię. I tylko siłą woli powstrzymuję się przed zwycięskim uśmiechem. On musi jeszcze poczekać.
Przeszukują mnie a potem krępują ręce i nogi i wyprowadzają na korytarz. Chwilę zajmuje mi przyzwyczajenie się do nienaturalnie jasnego światła jarzeniówek, ale w końcu orientuję się, gdzie idziemy. Co jeszcze wcale nie oznacza, że mogę być spokojny. Wręcz przeciwnie, teraz zaczyna się najtrudniejsza część całego planu. Ale to jest jednocześnie niezwykle ekscytujące.
Mężczyźni prowadzą mnie korytarzem w lewo a potem schodami w górę, co chwilę przystając, żeby za pomocą kart magnetycznych albo odcisków palców otworzyć kolejne, okratowane drzwi. Już jakiś czas temu odkryłem z niemała radością, że w całym zakładzie stosuje się niezwykle nowoczesne środki bezpieczeństwa. Czyli pełna automatyzacja. Gdyby tylko tutejsza dyrekcja wiedziała, jak bardzo ułatwia to całą sprawę...
Zanim przechodzimy do administracyjnej części budynku, ponownie zostaję skrupulatnie przeszukany i należy tu wspomnieć, że w żadnym wypadku ta sytuacja nie należy do przyjemności. Ale w przekonaniu personelu więzienia jest to konieczne, bo w końcu mają mnie wpuścić do tej części zakładu, gdzie nie każdy ma przy sobie naładowaną broń. A ja w dalszym ciągu się nie sprzeciwiam bo chcę, żeby cały ten cyrk już się skończył. Mnie w przeciwieństwie do Camerona czy Nicholasa, takie udawanie w ogóle nie bawi. Jest wręcz uciążliwe.
Wchodzimy do obszernego pomieszczenia, urządzonego w moim mniemaniu kompletnie bez gustu. Przy półokrągłym biurku siedzi wysoka kobieta w okularach i zerka na mnie z pogardą.
- Pan McClain już czeka. - Oznajmia wskazując palcem na drzwi prowadzące do jego biura.
Jeden z mężczyzn otwiera drzwi bez pukania a moim oczom ukazuje się niezwykle dziwny widok. McClain siedzi za wielkim, dębowym biurkiem, a obok, na skórzanej sofie widzę Michaela Farella, Cody'ego i Tristana. I o ile pierwszych trzech spodziewałem się zobaczyć, to Keynes kompletnie mnie zaskakuje.
Kiedy drzwi otwierają się szerzej, dostrzegam również Domeina, ze znudzeniem oglądającego swoje paznokcie. Widzę brata po raz pierwszy od kilku miesięcy i z zaskoczeniem stwierdzam, że nie wygląda najgorzej. A już na pewno lepiej ode mnie. I w przeciwieństwie do mnie nie krępują go łańcuchy. Czuję na sobie spojrzenie zarówno czarnego, jak i pozostałych. I mimowolnie zaczynam się denerwować. Zachciewa mi się palić, chociaż już nie tak bardzo, jak jeszcze kilka miesięcy temu, kiedy nie mogłem z tego powodu znaleźć sobie miejsca.
McClain wskazuje ręką wolne krzesło, stojące naprzeciwko jego biurka, jednocześnie zwracając się do strażników, żeby poczekali na zewnątrz. Ci tylko patrzą jeden na drugiego. Próbują się sprzeciwić, ale Andreas wyraźnie daje im do zrozumienia, że nie zamierza dyskutować
Zerkam na nich kątem oka a kiedy słyszę jak drzwi za moimi plecami się zamykają, przenoszę wzrok na McClaina. Nie kazał mnie rozkuć a ja doskonale wiem, że zrobił to tylko dla zasady. Jego przesadna pewność siebie wręcz mnie bawi. Ale ostatnio zauważyłem, że wiele ludzkich zachowań wydaje mi się śmieszne. Na moje usta wpełza cień ironicznego uśmiechu, za co natychmiast karcę się w myślach. Siadam na krześle i widząc zmieszanie na twarzach pozostałych członków tego spotkania, zapatruję się w zegar wybijający ósmą dziesięć. Tylko Domein nadal wydaje się bardziej zajęty swoimi dłońmi, niż towarzystwem.
- Jak urlop? - Pytam, teoretycznie nie zwracając się do nikogo konkretnego. Mija ponad minuta, zanim mój starszy przyjaciel się odzywa:
- Zostawiłeś mnie z tym wszystkim samego i masz czelność pytać, jak urlop? - Niekulturalnie odpowiada pytaniem na pytanie. Patrzy na mnie z tą swoją miną Zamorduję cię, dzieciaku! ale nie reaguję.
- Miałeś Nicholasa. - Odpowiadam obojętnie.
- Chyba sobie kpisz. - Prycha.
- W swojej obecnej sytuacji nawet nie miałbym czelności. - Mój ton ocieka sarkazmem i tym razem nie bronię uśmiechowi pojawić się na mojej twarzy.
Keynes odpowiada tym samym i aż przygryza wargę kiwając głową, jakbyśmy tylko my dwaj rozumieli ten dowcip. Domein też wie, o co nam chodzi, ale nie podziela naszego entuzjazmu. W ogóle wydaje się taki bezbarwny. Ale chłonie wszystko, co się dzieje. Jak zawsze.
- Mieliśmy chyba porozmawiać... - Sztywno upomina nas Andreas.
- Oczywiście. - Mówię z przesadną uprzejmością. McClain mruży groźnie oczy a ja wiem, że jest o krok od wybuchu. Powinien lepiej nad sobą panować.
- Mamy dla was propozycję... - Zaczyna Farell, ale przerywam mu natychmiast:
- Oczywiście. 
Widzę ich zdziwienia. Ale odpowiadam na nie całkowitą obojętnością. I chyba powoli obaj mężczyźni zaczynają się domyślać, że wszystko to przewidziałem. Jedynie Franco wygląda na zdezorientowanego. Jest też jakiś dziwnie przygaszony. To do niego niepodobne.
- Domyślasz się, o czym chcemy rozmawiać? - Pyta Michael niepewnie. Uśmiecham się lekko.
- O współpracy. Sojuszu. Naszym warunkowym zwolnieniu. Coś z wymienionych. - Odzywam się beznamiętnie.
Wracam do oglądania zegara. Zaczyna mi się nudzić.
- Skąd ten pomysł? - Ton Andreasa zdradza zdenerwowanie. Nie zaszczycam go spojrzeniem.
- W innym wypadku nie byłoby was tutaj. A poza tym to jest częścią planu.
Zapada cisza. Wszyscy trawią moje słowa i właśnie zdają sobie sprawę, że robią dokładnie to, co ja chcę. Ich plan składający się z ukarania mnie a później wspaniałomyślnej z ich strony propozycji współpracy, dzięki której mógłbym znowu być wolny, nie powiódł się. W rzeczywistości propozycja zmuszałaby mnie do zostania posłusznym pieskiem agencji. Brzydko nazwane, ale jakże trafnie. I zarówno Farell, jak i McClain, a w końcu nawet Franco zdają sobie sprawę, że to nie oni tu rozdają karty.
- Ale my wcale nie musimy darować wam wolności, wiesz o tym? - Z ust naczelnika pada pytanie, na które czekałem. Patrzę na niego i już to dowodzi mu, jak bardzo się w tej chwili myli.
- Nie musicie. - Odpowiadam zgodnie z prawdą. - Agencja ma w zwyczaju nie dotrzymywać umowy, więc nie zdziwiłbym się, gdyby było tak i tym razem. Ale istnieje też możliwość naszej ucieczki, a wtedy nie obyłoby się bez rozlewu krwi. - Ich miny niezwykle mnie śmieszą.
Nie wiem, czy możecie sobie wyobrazić, jak to jest po siedmiu miesiącach nudy i monotonii, w końcu móc odetchnąć i szczerze się uśmiechnąć. Co prawda czeka mnie jeszcze masa spraw do załatwienia, ale mimo wszystko, jestem usatysfakcjonowany.
- Obiecałeś... - Mówi oskarżycielsko Michael, mrużąc oczy. Gra tego pokrzywdzonego. Musi, przed McClainem.
- Wiem, co obiecałem. - Bronię się, udając złego. - Obiecałem Agencji wszystkich trzech braci Parker, w zamian za amnestię dla moich ludzi. Wszystko jest nagrane na dyktafonie, który niewątpliwie miał pan ze sobą tamtego dnia. I co dostaję w zamian? Współpracę i wykorzystywanie moich ludzi, przez Agencję. Tak samo, jak podczas ścigania Marshala. A gdzie uniewinnienia? - Pytam, patrząc złowrogo na członków Rady. Odpowiada mi cisza. - No właśnie. Teoretycznie to wy nie dotrzymaliście obietnicy, więc ja mogę zrobić to samo. Więc możecie albo darować wolność mi i braciom, albo pozwolić nam doprowadzić do kolejnej masakry. Wasz wybór. - Kończę swój monolog.
Obdarzam swoich rozmówców uśmiechem. Diabolicznym. Triumfującym. Uśmiechem, jaki posyła swojej ofierze morderca tuż przed tym, jak zada jej śmiertelny cios. Są jak muchy w mojej pajęczynie. A ja mimo ich niemych krzyków i protestów, bez jakichkolwiek zahamowań, zaczynam robić swoje.
- Wszystko to sobie zaplanowałeś, co? - Andreas wygląda, jakby chciał mnie pożreć żywcem. Aż przez chwilę jestem zaniepokojony.
- Większość. - Przyznaję. - Chociaż Oddzielenie od nas Camerona było niemałym utrudnieniem... Jednak i z tym po czasie sobie poradziłem. - Udziela mi się od Domiego i zaczynam ze znudzenia oglądać swoje paznokcie. To i tak ciekawsze, niż patrzenie na wiecznie niezadowoloną minę naczelnika.
- Myślałem, że się zmieniłeś. - Wyznaje Michael, nie kryjąc się z tym, że czuję się zawiedziony. Jestem wobec niego pełen podziwu. Gdybym nie był pewny jego przekrętu, naprawdę byłbym w stanie uwierzyć, że ma mi to za złe.
- Zbyt długo siedzę w tym bagnie, żeby dać się tak wrobić... - Mówię, kiedy nagle zdaję sobie sprawę, że o jednym zapomniałem. - Oczywiście, możecie nas teraz zabić. Wyjaśnić to zagrożeniem pańskiego życia. Zapewne nikt by w to nie wnikał. Ale jestem pewien, że któryś z moich ludzi w końcu zainteresował się tym i odwdzięczył należycie...
- To są jawne groźby! - Starszy mężczyzna podrywa się do góry, wściekły i całkiem czerwony na twarzy. Uśmiecham się ironicznie i wywracam oczami.
- To są środki bezpieczeństwa. - Wzruszam ramionami udając obojętność.
Michael wstaje i sięga na biurko po granatową teczkę, którą później podaje mnie. Drugą, taką samą wręcza Domeinowi. Otwieram i widzę na dokumencie swoje imiona i nazwisko. Mam ścisły umysł, a na artykułach prawnych znam się słabo, więc nie ukrywam, że większość z tego co napisali na wydruku jest dla mnie niczym obcy język. Część z tego jednak rozumiem i już wiem, że to nie ułaskawienia, a zwolnienia na okres próbny.
Domi wyjmuje teczkę z moich rąk, przegląda papiery w niej zawarte i bez słowa oddaje mi ją z powrotem. Więc według niego wszystko się zgadza. Jeśli tak, to i ja nie mam zastrzeżeń. Podpisuję papiery czarnym piórem, które z niechęcią wręcza mi McClain.
- Nie mam zielonego pojęcia, po co mam to podpisywać. Przecież ja przez ostatnie lata byłem martwy. A w końcu nie da się złamać prawa, będąc martwym! - Skarży się Domein, na co ja uśmiecham się pod nosem.
- Zdradziłeś jako agent. Wiedziałeś, że planowana jest ucieczka z więzienia w którym pracowałeś i mimo to nie zareagowałeś. Pomogłeś zbiec dwóm niebezpiecznym przestępcom, zmuszając pilota samolotu do zmiany kursu. - Wymienia Farell. - Studiowałeś prawo, więc chyba doskonale wiesz, że to poważne oskarżenia. - Dodaje z cieniem uśmiechu, patrząc na młodego.
- Owszem, ale w porównaniu z braćmi to i tak kropla w morzu. - Tupie nogą w podłogę i marszczy niezadowolony brwi.
- Jeśli zaszłaby taka potrzeba, dorzuciłbym parę pikantnych szczegółów. - Żartuję, na co on zwiesza ramiona i otwiera usta w szoku.
- To ja dla was tak się poświęcam, a ty bezczelnie próbujesz mnie pogrążyć? - Pyta. Najwyraźniej nie wziął tego jako żartu. Mój błąd.
- Ale... - Próbuję się usprawiedliwić, ale nie daje mi skończyć.
- Weź się już zamknij! - Krzyczy, energicznie unosząc otwartą dłoń i odwracając się do mnie tyłem.
Wydymam usta w zamyśleniu. Obraził się. I chociaż mam pewność, że za pięć minut będzie już ze mną rozmawiał, to wypomni mi ten dowcip co najmniej dwadzieścia razy, kiedy tylko będzie nadarzała się do tego okazja. I pewnie jeszcze naskarży Cameronowi. Ale to tylko dowodzi, że z roli młodszego brata nie da się wyrosnąć.
Później wszystko dzieje się jak w przyśpieszonym tempie. Przynajmniej ja tak to postrzegam, bo dla mnie osobiście to zbyt dużo, jak na tak krótki czas. Siedzę sam w celi, później spotykam się z Michaelem i Andreasem, wyjaśniamy sobie to wszystko... Jak dla mnie, to za dużo. Za dużo do przemyślenia.
Naczelnik wychodzi ze swojego biura i rozmawia ze strażnikami którzy nas tu przyprowadzili. Później jeden z nich zdejmuje mi kajdany a pani sekretarka patrzy z niepokojem, kiedy mówię jej grzecznie Do widzenia. Prowadzą nas jakimiś bocznymi korytarzami prawdopodobnie przeznaczonymi dla personelu. Tristan znika gdzieś na chwilę, a później pojawia się z dwiema czarnymi torbami, w których są nasze ubrania. I mimo, że mój ulubiony płaszczyk jest trochę pomięty po podróży w torbie, to świeżo wyprany leży idealnie. Podobnie jak czarne glany i spodnie. Jednym słowem wszystko, poza srebrnym wisiorkiem z moimi inicjałami na zawieszce, jest czarne. Związuje przydługie włosy w luźnego koka. Zakładam na głowę szeroki kaptur kryjący niemal całą moją twarz i okulary przeciwsłoneczne. Zaglądam do torby i na jej dnie widzę jeszcze mój telefon i słuchawki. Ktoś o mnie pomyślał. I mam ochotę od razu włączyć jakiś stary utwór, który zapewne znam na pamięć i zapomnieć o ostatnich miesiącach. Ale jest też coś, co nie daje mi spokoju i o co koniecznie muszę zapytać Tristana.
Po minięciu szeregu okratowanych drzwi w końcu wydostajemy się na zewnątrz. I ostatkiem sił zmuszam się, żeby nie zdjąć kaptura i zaczerpnąć w płuca chodnego powietrza. Ale nie mogę sobie na to pozwolić, choćbym nie wiem, jak bardzo chciał. Dlatego idę ku bramie głównej udając, że mam wszystkich gdzieś.
O dziwo kiedy zamykają za nami drzwi wejściowe na teren więzienia i jesteśmy już teoretycznie wolni, nie czuję żadnej zmiany. Wręcz przeciwnie, chyba mając już porównanie wiem, że wolę opuszczać takie miejsca wbrew prawu. W tym wypadku nie odczuwam takiej ekscytacji. No może poza chwilami, kiedy zaczynam myśleć o Rocky.
Widzę dwa samochody i motor, o który opiera się nikt inny jak Nicholas. Przez chwilę patrzę na niego i Domeina, obserwując ich radość. Nicky nie może oderwać się od mojego młodszego braciszka, który bez sprzeciwów pozwala mu się ściskać i całować. Blondyn posyła mi szeroki, radosny uśmiech a ja kiwam głową wiedząc, że na nic innego nie mogę w tej chwili liczyć.
Wsiadam do terenowego samochodu, jakim wozi się Tristan i patrzę na przyjaciela, który wygląda na niezwykle uradowanego. Najwyraźniej wie, o co chcę zapytać
- Co u Rocket? - Zadaję męczące mnie od dawna pytanie, a on wybucha szczerym śmiechem.
Patrzy na mnie z wyraźną kpiną, a ja wiem, że jest złośliwy i na pewno łatwo nie da z siebie nic wyciągnąć.
- Dobrze. - Wzrusza niedbale ramionami, jakby to mi miało wystarczyć. Jęczę cicho.
- A konkretniej? - Dopytuję, bo niemal rozsadza mnie w środku. Chciałbym żeby od razu powiedział mi wszystko. Najlepiej streścił mi ostatnie miesiące.
- Konkretniej mogę powiedzieć tylko tyle, że tydzień temu oficjalnie zostałeś tatą. - Mówi obojętnie, jednak spogląda na mnie kiedy wyjeżdżamy z parkingu.
Mam wrażenie, że mija cała wieczność, zanim się odzywam ponownie. Przez jakiś czas po prostu siedzę i patrzę przed siebie. W ostatnim czasie sporo myślałem o tym, jak to będzie, kiedy ktoś mi to w końcu powie. Ale na to się chyba nie da w żaden sposób przygotować.
- Jestem ojcem... - Mówię patrząc na swoje dłonie, jakbym jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. - Jestem ojcem, wiesz? - Pytam Tristana z dumą i głupkowatym uśmiechem, jakby on jeszcze o tym nie wiedział.
- No coś ty... - Mruczy sarkastycznie, nie patrząc na mnie, tylko na drogę. - W życiu bym się nie domyślił... - Nagle przypominam sobie o jednym, istotnym szczególe.
- To chłopiec, czy dziewczynka? - Obserwuję, jak Keynes ponownie tego dnia zanosi się szczerym śmiechem i zastanawia mnie, co się stało, że po raz kolejny swoim zachowaniem doprowadzam go do takiego stanu. To wręcz niepodobne do nas. Do mnie i do niego. Ale chyba od czasu do czasu każdy może pozwolić sobie na chwilę wytchnienia i wyluzowania, prawda?
- Rocket kategorycznie zakazała mi czegokolwiek mówić. - Odpowiada, a ja tylko wzdycham głośno bo już wiem, że nic więcej od niego nie wyciągnę.
- Ale wszystko w porządku? - Upewniam się jeszcze, na co on kiwa głową.
- W jak najlepszym. - Na te słowa opadam ze spokojem na siedzenie.
Co nie oznacza, że później już jestem w stanie trzeźwo myśleć. I chociaż Tristan co chwilę próbuje poruszyć ze mną sprawy służbowe, to nie potrafię się na nich skupić, chociaż chcę i powinienem. Bo po takim czasie muszę sporo nadrobić. I zorientować się, jak się mają sprawy z Agencją. Wzdycham ciężko, kiedy sobie uświadamiam, ile mam jeszcze do zrobienia.
Docieramy na lotnisko, gdzie czeka na nas już mój prywatny samolot, który dostałem od taty na trzydzieste urodziny. Jest trochę większy od tego, który posiada Domein, ale tylko dlatego, że ja swojego używam do podróży służbowych podczas których często ktoś mi towarzyszy, a on do wypraw na zakupy w Europie.
Oddycham z ulgą, kiedy w końcu mogę rozsiąść się wygodnie w skórzanym fotelu. Młoda stewardessa proponuje mi coś do picia. Chcę whiskey z lodem. To zawsze mi pomaga w skupieniu się. Szybko uwijam się ze zdjęciem zabezpieczeń ze swojego telefonu i wyszukuję jedną z piosenek, której jeszcze nie miałem okazji przesłuchać. Podłączam słuchawki i wkładam je do uszu. Słyszę coś, co Domein nazywa wdzięcznie Darciem mordy. Moim zdaniem to nie prawda, ale to chyba zależy od gustu.
Biorę na kolana swój czarny laptop z logo Apple i przez chwilę po prostu tak z nim siedzę. Bo wiem, że jeśli już go otworzę, to prędko się nie oderwę. Jestem uzależniony. Podobnie, jak od nikotyny. I od muzyki. I od Rocket. Oddychanie o też uzależnienie? Bo jeśli tak, to w tym przypadku też jestem nałogowcem. Jak tak o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że naprawdę mam problemy. Ale chyba mi z nimi dobrze.
Pierwsze, co robię, to zdejmuje wszystkie blokady. Nie jest to oczywiście mój jedyny komputer. W domu mam całe swoje małe komputerowe królestwo, które jednak nie zadziała bez niego. Bo to on jest w pewnym sensie zasilaczem. No i są w nim dziesiątki przydatnych programów i moich osobistych plików. Muszę mieć pewność, że nikt się do niego nie włamie, więc nawet mnie, twórcy jego zabezpieczeń trochę czasu zajmuje, zanim kończę zdejmować je wszystkie. Co nie znaczy, że mnie to męczy. Wręcz przeciwnie, to jak rozwiązywanie zadania matematycznego, którego rozwiązanie się zna, ale trzeba się wykazać i wykonać wszystkie obliczenia.
Nawet nie zdaję sobie sprawy, ile czasu mija w rzeczywistości. Na chwilę patrzę przed siebie. Cody i Tristan pogrążeni są w rozmowie, a Farell przysłuchuje się im w milczeniu, co chwilę tylko kiwając głową, kiedy jeden z nich o coś go dopytuje. Nicholas i Domi już dawno zamknęli się w kabinie sypialnej i wątpię, żeby prędko stamtąd wyszli.
Rozlega się dźwięk dzwonka i Michael wstaje, wyjmując z kieszeni telefon. Odbiera i rozmawia z kimś przez chwilę, ściszonym głosem. Podchodzi do mnie i podaje komórkę.
- Są problemy z Cameronem. - Oznajmia. - Lepiej, żebyś sam z nim porozmawiał.
Biorę słuchawkę będąc jednocześnie zaniepokojony i zły. Zaniepokojony, bo to by był prawdziwy pech, gdyby teraz coś się schrzaniło. Zły na Cama, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, że jeśli sobie coś postanowi, to trudno przekonać go do zmiany zdania.
- Co jest? - Odzywam się do słuchawki. Rozlega się parsknięcie typowe dla mojego młodszego braciszka.
- Też się stęskniłem. - Odpowiada sarkastycznie i nie do końca orientuję się, w jakim jest nastroju.
- Podobno jest problem...
- Tak, tylko że to nie ja go tutaj mam! - Przerywa mi, niemal krzycząc.
- Więc co się stało? - Pytam, jakbym rozmawiał z obrażonym pięciolatkiem.
- Chcą, żebym przeprosił jakiegoś kolesia. - Mówi od razu. - To nie moja wina, że się kurwa nie umiał bronić! Jakby się zasłonił, to jego nos może byłby cały! No i to on uderzył mnie pierwszy! - Wyrzuca z siebie a ja z trudem orientuję się we wszystkim. Po chwili jednak udaje mi się wyłapać zdaje się szczegółowe informacje.
- Kogo pobiłeś? - Pytam, nie ukrywając irytacji. Słyszę ciszę w słuchawce. - Cameron, do cholery jasnej! - Nie wytrzymuję. Z kabiny wychodzą chłopaki, a Domein stara się za wszelką cenę doprowadzić do porządku, jednocześnie próbując ogarnąć sytuację.
- Tego członka Rady, który miał wobec mnie wątpliwości za pobicie tych strażaków... - Czuję, jak serce mi na moment staje i zaczyna mi się robić gorąco.
- Dlaczego to zrobiłeś? - Pytam udając obojętnego, w rzeczywistości jednak gotuję się w środku.
- Bo się mnie czepiał! Przyszedł niby wyjaśnić problem, a później sam zaczął mi ubliżać. Więc nie pozostałem mu dłużny! A to nie moja wina, że tak łatwo puściły mu nerwy! Tylko się broniłem! - Tłumaczy się, ale ja mam ochotę się rozłączyć.
Zamykam oczy i próbuję się opanować, on jednak nie wydaje się być tym wszystkim zbytnio poruszony. To doprowadza mnie do jeszcze większej furii.
- Obiecuję, że jeśli sam tego jakoś nie załatwisz, to ja cię znajdę i osobiście złamię ci twój piękny nosek tak, że żadna, nawet najdroższa operacja ci nie pomoże. - Grożę.
W rzeczywistości są to tylko puste słowa, bo nie podniósłbym ręki na młodszego, ale chcę żeby wiedział, że jestem zły. Albo i wściekły. I nie mam zamiaru tolerować u niego takiego zachowania tym bardziej, że powinno mu chociaż trochę zależeć.
Słyszę jakieś chichoty w słuchawce i czuję się lekko zdezorientowany.
- Okej, braciszku! Chciałem Ci tylko powiedzieć, że z Amirem i Robertem od pół godziny czekamy na was na lotnisku. A wy jak zwykle się spóźniacie! - Teraz już także on się śmieje. I chcę go znowu zdrowo ochrzanić za to, że tak mnie wystraszył, ale rozłącza się, nie dając mi do tego okazji.
Oddaję telefon Michaelowi i patrzę na resztę chłopaków, którzy mają ze mnie szczery ubaw. Nawet Domi, co świadczy o tym, że był we wszystko wtajemniczony. Posyłam mu mordercze spojrzenie, ale on tylko wzrusza ramionami, dumny z siebie.
- Jeśli zaszłaby taka potrzeba, dorzuciłbym parę pikantnych szczegółów. - Cytuje, próbując naśladować mój głos.
Milczę uparcie. Mnie osobiście nie jest do śmiechu. I nie odzywam się dopóki nie wychodzimy z samolotu. Reszta natomiast jest we wspaniałym humorze i chyba nie przejęli się nawet tym, że nie spodobał mi się ich dowcip. Dopiero, kiedy idziemy już do wyjścia, raczę odezwać się do Michaela:
- Wiem, że ten przekręt z uniewinnieniami był celowy.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Pada z jego ust odpowiedź równoznaczna z Zapomnijmy o sprawie.
- Jak chcesz. Więc nie dziękuję. - Wzruszam ramionami i wychodzę z samolotu.
Cameron zakrywa usta ręką, siedząc na jednej z ławek w ogromnym budynku lotniska a ja idę z chęcią zdrowego opieprzenia go za ten dowcip. Mięknę jednak, kiedy widzę jak się prostuje i uśmiecha. I widzę, że nie tylko ja jestem w szoku. Mój brat ma brodę. I wąsy. I rozpuszczone, ciemnobrązowe włosy, co oznacza, że wrócił do swojego naturalnego koloru. Zero warkoczyków.
Wstaje, a ja od razu stwierdzam, że wydaje się większy. Ćwiczył. I to sporo. Teraz może spokojnie konkurować i Tristanem o pozycję mięśniaka w ekipie. I nagle to złamanie mu nosa nie wydaje mi się już takie proste.
Mój bart wita mnie z radością, a ja nie próbuję nic powiedzieć. Tylko obserwuję Cama, który najwyraźniej jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że naprawdę wygląda inaczej. Wychodzimy na parking a on podchodzi do swojego czarno zielonego samochodu i wsiada na miejsce kierowcy. Domi zajmuje miejsce z tyłu, więc ja siadam z przodu. Nasz kierowca rozmawia i żartuje o czymś z Cody'm, co mnie naprawdę dziwi. Patrzę na Domeina, ale on wzrusza ramionami najwyraźniej tak samo zdezorientowany, jak ja. W końcu słyszę, że Franco wybiera się do nas wraz z Robertem, na co mój braciszek bez namysłu się zgadza, nie konsultując się wcześniej z nami, co jest karygodne! Przecież każdy wie, że nikt nie może bez uprawnień wejść na nasze osiedle. Tym bardziej agent!
Cameron zamyka drzwi i wkłada kluczyki do stacyjki. Patrzę na niego żądając wyjaśnień.
- No co? - Pyta z wrzutem, uruchamiając auto. Potem patrzy na Domeina, ale ten ma taką samą minę, jak ja.
- Wyjaśnisz nam to wszystko? - Zagaduje młodszy, z ciekawością przekrzywiając głowę na bok. Robię to samo i podobnie jak on zakładam ręce na piersi. Nasz braciszek zwiesza ramiona, patrząc na ulicę.
- W domu jest impreza. A chłopaki są zaproszeni. - Teraz już obaj wytrzeszczamy oczy z niedowierzaniem, mając nadzieję, że się przesłyszeliśmy. - No co? Nikt wam nie powiedział? - Patrzy na nas jak na dwóch idiotów, a ja powoli zaczynam tak się czuć zdając sobie sprawę, że Cami z jakichś przyczyn wie dużo więcej, niż my.
- Nie powiedział. Dlatego bylibyśmy wdzięczni za jakieś wyjaśnienia. - Warczy Domi wyraźnie zły. A ja przytakuję. Cami uśmiecha się pod nosem.
- Czyli widzę, że naprawdę jesteście strasznie do tyłu. No więc powiem wam, że nasze osiedle już nie jest aż tak odosobnione jak było. Cody bywa tam regularnie, żeby zabierać albo przywozić Abigail. Co więcej, mała czuje miętę do Kierana. Najwyraźniej z wzajemnością. No i Robert romansuje z naszą Lorą. Muszę koniecznie przeprowadzić z nim rozmowę pod tytułem Jeśli skrzywdzisz moją siostrę, to skręcę ci kark...  - Unosi brwi.
- Właściwie, to kiedy ty wróciłeś? I w ogóle to co się z tobą działo, bo mam wrażenie, że tylko my jesteśmy tak wycofani! - Żąda od niego wyjaśnień Domi. I nie powiem, mnie także to ciekawi.
- Bo tak jest! - Odpowiada jakby nigdy nic Cami. - Zaraz po tym, jak was zabrali, Marshal próbował uciec. Powstrzymałem go, ratując przy tym Abigail. I chyba po tym cała ta Rada trochę zmieniła nastawienie do mnie. Może dlatego, że wszyscy byli tego świadkami. Potem wzięli mnie na rozmowę i wydali wyrok nawet bez oficjalnego procesu. Postanowili że najlepiej będzie, jak zostanę tutaj, w Los Angeles pod okiem naczelnika Nelsona, który tak swoją drogą jest naprawdę spoko gościem. Ogólnie to nie było najgorzej, a na nudę czy samotność też za bardzo się skarżyć nie mogę...
- Chwila, moment! - Przerywam mu. - To ja chciałem ich wszystkich pozabijać z troski o ciebie, a ty wpuszczasz ich na nasze osiedle? Rozmawiasz z nimi, spoufalasz się? Cameron! - Dyszę ciężko.
Wyobrażam sobie wszystkie najgorsze scenariusze. Na naszym terenie jest około dwustu osób mniej lub bardziej związanych ze światem przestępczym, ale większość z nich jest poszukiwana w całym kraju. A mój brat pod moją nieobecność wpuścił tam ludzi, którzy na nich polują? Robi mi się na zmianę zimno i gorąco, kiedy zdaję sobie powoli sprawę z tego, na jakie ryzyko ich wszystkich wystawił.
- Ty sobie zdajesz sprawę, co takiego narobiłeś? - Domi wygląda na szczerze oburzonego. Może nawet bardziej, niż ja.
Cameron zwiesza ramiona z uśmiechem, a ja mam szczerą ochotę go udusić. Naprawdę nie ręczę za siebie więc lepiej dla niego, żeby ostrożnie dobierał słowa i on chyba w końcu to zauważa. Bo zarówno ja, jak i Domein jesteśmy na niego realnie wściekli i to nie jest już ta złość, która mija po pięciu minutach. Zamiast cieszyć się, że w końcu się widzimy, zaczynamy się kłócić. I po raz pierwszy w życiu doświadczam takiego dziwnego uczucia, że w ogóle nie rozumiem swojego brata. On natomiast cały się spina i widać, że jego dobry nastrój gdzieś uleciał. Gasi samochód a ja dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że jesteśmy na podjeździe naszego domu, gdzie niezaprzeczalnie trwa impreza.
- Zasady na osiedlu się w niczym nie zmieniły. To agenci muszą się dostosować, wchodząc tutaj. I zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć dodam, że w przeciwieństwie do was ja miałem ciągły kontakt z chłopakami i byłem na bieżąco. I po jakimś czasie zrozumiałem, że ci ludzie naprawdę próbują nam pomóc. Że ich celem nie jest pozbycie się czy upodlenie nas, a zrozumienie i wzajemne korzyści płynące z naszej współpracy. Zaufałem im. Tak, jak zawsze ufałem wam. I dobrze ci radzę braciszku... - Mówi wskazując na mnie palcem - Żebyś przestał udawać Piotrusia Pana, któremu niestraszny Kapitan Hak, tylko zaczął myśleć jak dorosły. Bo teraz już nie troszczysz się tylko o nas i Rocket, ale także o swoje dziecko. A ono jest całkowicie zdane na ciebie. Ja swoje już raz straciłem. I nie chcę nigdy więcej tego doświadczać. Więc może czas w końcu się ogarnąć, nie sądzisz? - Wyjmuje kluczyki ze stacyjki i otwiera drzwi z zamiarem wyjścia, ale po chwili jeszcze się cofa, jakby o czymś zapomniał. - Ja już wybrałem, Xander. Wasz wybór też uszanuję. Więc jeżeli postanowicie zaszyć się w jakimś azylu albo nadal udawać, że jesteście nieśmiertelni, to proszę bardzo. Nie będę wam w tym przeszkadzał. Ale na moją pomoc też nie liczcie. - Mówi i wysiada, trzaskając drzwiami.
Mijają kolejne minuty a ani ja, ani Domein nie odzywamy się do siebie. Chyba każdy potrzebuje czasu, żeby to wszystko przetrawić. W końcu to młodszy się odzywa cichym, ale zdecydowanym głosem:
- Myślę, że Cameron ma rację. - Przyznaje. - W więzieniu zdałem sobie sprawę z trzech rzeczy. - Unosi trzy palce do góry i zaczyna odliczać: - Po pierwsze: mam naprawdę słabe plecy i pewnie z tego powodu następne tygodnie spędzę na masażach a Nicholas zapłaci za to majątek. Druga rzecz to taka, że Rocket naprawdę nie gotuje tragicznie. Gdyby zatrudniła się tam na kuchni, to na pewno podniosłaby standardy. - Ściągam brwi, ale nie mogę się z nim nie zgodzić. - I trzecia to taka, że za nic w świecie nie chciałbym zostać tam na dłużej. Więc jeśli istnieje możliwość, że to wszystko zostanie zapomniane i będziemy czyści, to ja w to wchodzę. - Oznajmia. Uśmiecha się delikatnie i wychodzi. Na zewnątrz prawdopodobnie czeka już na niego Nicholas.
A ja zostaję w środku. I boję się przyznać sam przed sobą, że jestem przerażony. Bo w przeciwieństwie do nich, ja nie znam słowa wolność. Uciekam odkąd tylko pamiętam i to nie jest powrót, a coś zupełnie nowego. I nie wiem, czy dałbym sobie radę. Czuję, jak mnie to wszystko przygniata. Bo wiem, że nawet, jeśli postanowię zostać, to chłopaki nic nie powiedzą. Rozstaniemy się w sztucznej atmosferze zrozumienia, chociaż w rzeczywistości każdy będzie chował do pozostałych urazę. Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że Cameron ma rację. Najwyższa pora dorosnąć. Bo nie chcę sobie nawet wyobrażać, że mógłbym przechodzić to, co on po stracie Isobell.
Wyciągam telefon i piszę do niego wiadomość z prośbą, żeby przyszedł. Pojawia się niemal od razu. Chyba cały czas był gdzieś w pobliżu. Otwiera drzwi i kuca przed samochodem, a ja patrzę się w przyciemnianą szybę przed sobą. Nie pogania mnie, za co jestem mu wdzięczny. Daje mi czas do namysłu.
- Boję się. - Wyznaję w końcu, przecierając policzek drżącą dłonią.
Patrzę na niego z nadzieją, że w jakiś sposób mi pomoże. A to dziwne, bo zwykle to ja jestem tym, który pomaga jemu.
- Chyba wiem, kto pomoże ci podjąć decyzję. - Oświadcza z tajemniczym uśmiechem.
Wstaje i otrzepuje się, po czym wskazuje ręką, żebym ruszył przodem. Tak też robię. Nie zwracam uwagi na kręcących się po moim podwórku ludzi, którzy bezczelnie depczą mi trawnik. Cami prowadzi mnie do domu, gdzie praktycznie nic się nie zmieniło. Dźwięki muzyki z zewnątrz są skutecznie tłumione a mnie od razu ogarnia dziwny rodzaj spokoju i poczucia bezpieczeństwa. Jestem w domu. Wśród swoich. Nikt nie może mi nic zrobić.
Mój brat pokazuje palcem na drzwi prowadzące do mojej sypialni a ja dopiero wtedy orientuję się, do kogo chce mnie zaprowadzić. W panice zaczynam kręcić przecząco głową, ale on niemal siłą zaciąga mnie pod same drzwi, mając przy tym niezły ubaw. Jestem w stanie go błagać, żeby nie kazał mi tam wchodzić, chociaż z drugiej strony sam pragnę tam wejść. W końcu tracąc cierpliwość otwiera drzwi, wpycha mnie do środka i zanim zdążę się odwrócić i uciec, zamyka je, przytrzymując klamkę od zewnątrz. Odwracam się powoli. Białe łóżko z podświetlającymi je lampkami jest rozesłane, ale nikogo w środku nie ma. Idę powoli w jego kierunku, ale zza rogu wychodzi Rocket. Ma na sobie luźną koszulkę i spodenki do spania, a ja mógłbym przysiąc, że prezentuje się najpiękniej na świecie. Podchodzę do niej, niczym pół dzikie zwierzę do człowieka trzymającego w ręku jedzenie.
W końcu, kiedy jestem tuż przed nią i czuję zapach jej perfum, pociągam palcem po jej policzku jakbym chciał sprawdzić, czy na pewno jest prawdziwa. Czy to nie sen. Ale czuję jej ciepło a ona uśmiecha się i dotyka swoimi ustami moje. Całuje delikatnie, a ja po chwili nieśmiało to odwzajemniam. W końcu odsuwa się ode mnie i widzę łzy w jej oczach. Nie płacz. Chcę powiedzieć. Nie jestem tego warty. I mimo, że tego nie mówię, wyciera oczy dłonią. Otwieram usta, żeby się odezwać, jednak rozlega się dziwny dźwięk, którego wcześniej nie słyszałem. Przekrzywiam głowę patrząc na lewo, skąd dociera nieznajomy odgłos. Moja królowa się uśmiecha i bierze mnie za rękę. Idę za nią niczym posłuszny pięciolatek dopóki nie spostrzegam za rogiem białej, drewnianej, dziecięcej kołyski z jasnoniebieskim baldachimem. Zatrzymuje się, realnie wystraszony. Ona tylko patrzy na mnie i uśmiecha się zadziornie. Odsuwa zasłonę i mówi coś cicho do wnętrza kołyski. Jestem w takim stanie, że prawdopodobnie nawet gdyby krzyczała, nie usłyszałbym tego. Prostuje się, trzymając coś na rękach. Odwraca się do mnie a ja chciałbym rozejrzeć się dookoła w poszukiwaniu jakiejś kryjówki, ale nie mogę oderwać od niej wzroku.
- Przedstawiam ci Mickeylę Paivi Parker. - Szepcze cicho, pokazując mi zawinięte w kocyk dziecko. Patrzę na nie, a Rocky śmieje się i choć stara się robić to cicho, to w końcu wydaje z siebie dziwny pisk i w tym momencie maluch otwiera czarne jak węgle oczka. Moja królowa wręcza mi dziecko, instruując, jak mam poprawnie je trzymać. Osuwam się na łóżko bo wiem, że na stojąco z pewnością bym je upuścił. I patrzę w oczy tej małej istotki, a ona wpatruje się we mnie. Jakbyśmy oboje po raz pierwszy w życiu widzieli coś tak dziwnego.
Czuję coś ciepłego, co spływa mi po policzkach. Po chwili dwie krople spadają na niebieski kocyk, tworząc na nim małe, ciemne plamki. Płaczę. Nie jest to jakiś lament, a zwykły, cichy płacz, na który pozwalam sobie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów. Bo uświadamiam sobie, że ta mała istotka którą trzymam w rękach, jest moją córką. I w końcu dociera do mnie, że bez względu na wszystko, muszę zacząć walczyć. Dla niej.
 Miałam być tydzień temu, zrobiłam sobie parę dni wolnego. I stąd też mam u was okropne zaległości, ale obiecuję, że nadrobię wszystko jeszcze dziś! 
Myślę, że nie zawiodę was takim zakończeniem mimo, że nie ma tu Evy i w sumie nie jest to do końca zakończenie, a nawet w pewnym sensie początek. Sama nie wiem, co mam myśleć o tym rozdziale poza tym, że po raz kolejny jest okropnie długi. Ale obiecuję, że popracuję nad tym. Mimo wszystko wiem, że każdy ma swoje życie i nie będzie go marnował jedynie na czytanie bloga Sekretnej xD 
W sumie nawet nie wiedziałam, że ten dzień kiedyś nastąpi (w sensie dzień zakończenia pamiętnika). Ale powiem tyle, że na początku nie miało to tak wyglądać. Jak tworzyłam bloga, to miał być to typowy romans. Może trochę zawiły, ale romans. Cam miał mieć (UWAGA!) nawet żonę i aż trójkę dzieci. Dlatego nie ma za bardzo powiązania z nazwą bloga a ja sama wielokrotnie chciałam ją zmienić, ale w ostateczności jednak sobie darowałam.  
Ale kolejna część jest już bardziej przemyślana i mam nadzieję, że wam się spodoba. A tu adres: 
Tak jak zapowiedziałam, prolog pojawi się jeszcze dziś tyle, że w okolicach szóstej-siódmej wieczorem. Ale już teraz możecie przeczytać zakładkę O historii w której jest opis opowiadania. 
 Nie żegnam się, bo to nie jest koniec, a początek :) I mam taką małą prośbę żeby każdy kto to czyta, skomentował, chociaż krótko. To wiele dla mnie znaczy :) 
Buźki :*   

wtorek, 14 lipca 2015

Kiedy na początku wszys­tko wy­daje się banalne, na końcu zaw­sze po­jawiają się komplikacje...

Z perspektywy Camerona
Stałem tam jak kołek i gapiłem się na nią, seksownie wywijającą tyłkiem. Po prostu sobie poszła! Ocknąłem się w końcu i ruszyłem żeby ją dogonić, ale na korytarzu już jej nie było. Zajrzałem do kuchni mając nadzieję, że tam ją zastanę. W końcu wcześniej właśnie tam się wybierała.
- Była tu Eva? - Zapytałem właściwie nikogo konkretnego, rozglądając się po obszernym pomieszczeniu. Odpowiedziały mi przeczące kręcenia głowami osób przyglądających mi się dziwnie. Spojrzałem na siebie. Nie miałem koszulki i wyglądałem jak... Jak po seksie.
Machnąłem ręką i podszedłem do okna. Czarny Mustang Olafa, ojca Christophera, stał przed bramą agencji, czekając aż ta się otworzy. Po chwili z budynku wyszły dwie osoby. Chris, energicznie unoszący dłonie tłumaczył coś Evie, która najwyraźniej w ogóle się z nim nie zgadzała. Oboje wyglądali na szczerze poruszonych i nie przerwali dyskusji nawet wchodząc do samochodu, który zaraz potem wyjechał na ulicę. Za nim podążył biały motor, którym kierował Amir. Kasandra siedziała przytulona do jego pleców. Wszyscy, łącznie z Evą rozjeżdżali się do domów i pewnie część z nich planowała długie urlopy, a ja stałem jak ostatni dureń i gapiłem się na nich przez okno, swoją koszulkę nadal trzymając w ręku. Dużo prościej byłoby się wymknąć i wyjechać na parę tygodni, a później imprezować z Amirem wieczorami, a nocami kochać się z Evą. I spać do południa, a może i dłużej.
Odwróciłem się i nie zwracając w ogóle uwagi na otaczających mnie ludzi wyszedłem z kuchni, zakładając na siebie koszulkę. Przecież sam tego chciałeś! Powtarzałem sobie w myślach, ale to wcale niczego nie ułatwiało.
Wszedłem bez pukania do biura Farella bez słowa siadając obok braci. Xander wypalał jednego papierosa za drugim a Domi wyglądał, jakby chciał się rozpłakać. Nic dziwnego, słyszałem fragment jego pożegnania z Nicholasem. Gdyby ktoś mi powiedział, że będą w stanie na sam koniec się pokłócić, to w życiu bym nie uwierzył, ale naprawdę tak było. Michael prowadził jakąś zażartą dyskusję z ciocią Lucy. Spojrzałem na tatę. Przyglądał się całej naszej trojce z jakimś tajemniczym uśmiechem. Siwe, przerzedzające się włosy i drewniana, ręcznie rzeźbiona laska, z którą się nie rozstawał w ogóle nie dodawały mu powagi.
- Nadal stwierdzam, że to nieprawdopodobne, jak bardzo jesteście do siebie podobni, jednocześnie będąc tak różnymi. - Powiedział, na co ja mimowolnie wywróciłem oczami. Tekst słyszany od niego setki razy, ale jednak coś w tym było.
Byliśmy trojaczkami jednojajowymi. Identycznymi pod względem kodu genetycznego i bardzo podobni fizycznie. Gdybyśmy chcieli, pewnie moglibyśmy nawet robić podmiany tak jak w dzieciństwie, kiedy prawie niczym się od siebie nie różniliśmy. Niektórzy bliźniacy właśnie do tego dążą. Chcą być tacy sami myśląc, że przez to będą ze sobą jeszcze bliżej. Osobiście uważam, że to idiotyczne, bo to jest klonowanie siebie i pozbawianie własnej osobowości. Głupota.
- Możemy porozmawiać? - Zapytał nas w końcu, co zwróciło większą uwagę cioci.
Przerwała swoją kłótnię z Michaelem i popatrzyła na przyjaciela a potem na nas.
Ciocia Lucinda zawsze była dla mnie największym dowodem na to, że wiek to tylko liczba. Mimo, że prawie dobijała sześćdziesiątki, wyglądała co najmniej piętnaście lat młodziej, w mojej dość krytycznej ocenie. Tym bardziej, że ubrana była w obcisłe spodnie, szaro białe buty na koturnie Nike i granatową, męską koszulkę tej samej marki, która odkrywała jej tatuaż w kształcie węża oplatającego całą umięśnioną rękę. Czapka z Ciasteczkowym Potworem udowadniała tylko ludziom, że tej kobiety nie należy brać na poważnie.
- Ojciec chce cię opieprzyć za ten żart ze śmiercią Xandera. Prawie nam na zawał zszedł. - Zaśmiała się patrząc na obrażonego mężczyznę. - No co, Marc? Nie ma się czego wstydzić, w twoim wieku to normalne! - Poklepała go po ramieniu.
- Ja mówię poważnie. Wasza stara ciotka i ja chcieliśmy z wami zamienić słówko, sam na sam.
- Sam jesteś starą ciotką. - Obruszyła się kobieta.
- Jeśli chcecie, możecie porozmawiać tutaj. - Zaproponował ostrożnie Michael. - Tylko nie mieszajcie mi w dokumentach. - Wskazał dłońmi na swoje biurko.
- Zjemy ci wszystkie ciasteczka - Zagroził tata.
- Wybacz, ale zdążyłam już zrobić to sama. - Ciocia pokazała mu pusta miskę i wybuchła śmiechem.
Zupełnie jak dzieci.
Michael wyszedł, zabierając wcześniej puste kubki po kawie. Xander podążał za nim wzrokiem a kiedy drzwi za mężczyzną się zamknęły, wstał i skierował aparat swojego telefonu na biurko szefa agencji, jakby chciał zrobić zdjęcie drewnianego mebla. Rozległo się pikanie a później czerwone światło wylało się z urządzenia. Starszy prześwietlił nim całe pomieszczenie aby upewnić się, czy nie ma tam żadnych kamer i podsłuchów, a kiedy był już pewien, że jest czysto, skinął głową patrząc w ekran urządzenia. Potem włączył jakiś rockowy kawałek, którego w ogóle nie znałem.
- Tak dla pewności. - Wyjaśnił widząc nasze miny.
Podszedł do swojego ulubionego miejsca przy oknie i rozsuwając zasłonę zaczął wyglądać na zewnątrz.
-  Moglibyście nam wyjaśnić, co tak właściwie planujecie? - Zapytała w końcu ciocia.
Tata jedynie siedział i opierając jedną rękę na swojej lasce, drugą drapał się po brodzie w zamyśleniu.
- Skąd pomysł, że cokolwiek planujemy? - Odpowiedział pytaniem na pytanie Xander, patrząc na ciocię z zaciekawieniem. Pod pewnymi względami byli niemal identyczni.
- Ponieważ zbyt dobrze was znam, żeby mieć pewność, że nie pozwolicie im się uciszyć. Popraw mnie, jeśli się mylę. - Odparła patrząc na niego tak, jakby nas wcale z nimi nie było. On jedynie uśmiechnął się i przegarnął ręką włosy.
- Planujemy wcielić w życie plan Omega. - Spojrzał an ciocię niepewnie, mówiąc to.
Jak każdy z nas, liczył się ze zdaniem Lucindy i naszego taty. Jakby nie było mieli większe doświadczenie niż my i mimo że nasza trójka też nie była początkującymi, to czuło się względem seniorów swego rodzaju respekt i szacunek.
Ciocia spojrzała na niego nie ukrywając zdziwienia i podziwu. Potem przeniosła wzrok na swoje dłonie i uśmiechnęła się w zamyśleniu.
- Chcecie upiec dwie pieczenie na jednym ogniu... - Westchnęła kobieta z ekscytacją.
- Nie mów o jedzeniu. Zjadłaś sama wszystkie ciastka, a ja jestem głodny. - Wtrącił tata naburmuszony. Lucy tylko wywróciła błękitnymi oczami i powróciła wzrokiem do mojego starszego brata.
- Odpowiedniejszego momentu na jego wdrożenie nie będzie. I poniekąd masz rację, będzie to dla nas podwójna korzyść. - Xnader skinął głową, nie patrząc na swoją rozmówczynię tylko za okno.
- Zdajecie sobie sprawę, że to nie koniecznie musi się udać? - Zapytała oglądając pomalowane na ciemnoniebiesko paznokcie. Starszy odwrócił się i popatrzył na nią pustym wzrokiem, ponownie kiwając głową.
- Ryzyko istnieje zawsze, mniejsze lub większe i wszyscy doskonale o tym wiemy. A taka okazja może się nie powtórzyć. - Wzruszył ramionami nadal wyglądając, jakby myślami był gdzieś indziej.
- Podziwiam to, z jakim spokojem to mówisz. - Włączył się do rozmowy tata. - Obaj wiemy, że Cameron potrafi się wyłączyć, ty już nie. A Domi... - Popatrzył na młodszego z litością. - Ach...
Czarny tylko zerknął na niego i nadąsany podsunął sobie kolana pod brodę. Najwyraźniej nie miał ochoty na rozmowę, za co nie można było go winić. Prawdę mówiąc ja też najchętniej założyłbym kaptur na głowę i ze swoim szkicownikiem zaszył się w jakiejś norze.
- A co zamierzacie zrobić z gangiem? Jest początek sezonu, niedługo szczyt w Tokio, wasz teren nie może zostać teraz bez lidera. Zrobi się wielki bałagan i chyba zdajecie sobie z tego sprawę, prawda? - Dopytywała się kobieta, głaszcząc swój długi, blond warkocz.
Xander na nią popatrzył z poważną miną, ale też iskierkami ekscytacji w oczach. Nic dziwnego, zawsze jarały go takie eksperymenty.
- A co, jeśli stworzylibyśmy nowy skład ekipy? Dali wykazać się młodym? - Oczy cioci rozszerzyły się na te słowa. Popatrzyła na tatę, ale on wyglądał na tak samo zaskoczonego jak ona. Kobieta zapatrzyła się na dywan w tym samym zamyśleniu co kilka minut wcześniej.
- Chcesz zrealizować Omegę i jednocześnie stworzyć nowy gang, żeby dać wszystkim fałszywą nadzieję, że rzeczywiście odchodzicie... - Szepnęła z przejęciem, na co jej rozmówca tylko pokiwał głową. - Genialne...
- Trevor by nimi poprowadził. Co prawda Kierana i Evę nadal trzeba porządnie wyszkolić, ale Tristan, Nicholas i Amir na pewno dadzą sobie radę...
- Połączenie szaleństwa i niepokorności Chrisa z niesamowitymi zdolnościami Evy i stoicyzmem jaki Kieran odziedziczył po Tristanie... - Kobieta zaczęła przechadzać się po biurze, wyjmując cienkiego papierosa i wkładając go do ust.- Z doświadczeniem i znajomością fachu Locki. A to wszystko pod dowództwem zdecydowanego i zdolnego do poświęceń Trevora. Szalone! - Wykrzyknęła z radością. - I muszę ci przyznać, że nie myślałam o tym w ten sposób. - Popatrzyła na Xandera z dumą, na co ten tylko się uśmiechnął.
- Wiem. Bo nawet jeśli wrócimy, to przydadzą się jako odrębna drużyna.
- Jestem z was dumna, chłopcy! - Orzekła radośnie, trącając tatę w ramię. - No powiedz coś!
Tata lustrował nas wzrokiem jednego po drugim aż w końcu uśmiechnął się głupkowato.
- I pomyśleć, że jeszcze niedawno byliście takimi malutkimi, robiącymi w pieluchy bobasami...
- Tato! - Upomnieliśmy go we trzech, ale jemu uśmiech nie schodził z ust.
- Wiesz co, Marc? Najlepiej, żebyś ty się w ogóle nie odzywał... - Cmoknęła Lucy z niesmakiem.
- Zostaje jeszcze kwestia Isobell. - Wtrąciłem się po raz pierwszy do rozmowy. - Chcę, żeby na razie zamieszkała z wami.
Ciocia i tata tylko wymienili porozumiewawcze spojrzenia, niczym knujące coś dzieci.
- Nie ma sprawy! - Oznajmili z niepokojącymi uśmiechami. Spróbowałem to zignorować i od razu udałem się na poszukiwania Isobell.
Jak zwykle siedziała u Abigail. W sumie nie przeszkadzało mi to, bo to nawet dobrze, że się zaprzyjaźniły, ale czy musiała to być akurat córka Cody'ego? Litości...
Zapukałem trzykrotnie i otworzył mi Franco pozbawiony koszulki i wycierający ręcznikiem mokre włosy.
- Są u Abi. - Poinformował wskazując głową na prawo. Kiwnąłem w odpowiedzi i ruszyłem we wskazanym kierunku.
Zapukałem do drzwi i wszedłem, a moim oczom ukazał się znajomy widok pokoju nastolatki pełnego kosmetyków, porozrzucanych wszędzie ubrań i innych damskich pierdół. Po środku tego wszystkiego na podłodze siedziały Abigail i Isy, grające na konsoli. Towarzyszyła im jakaś rudowłosa dziewczynka, której kompletnie nie kojarzyłem. Dookoła porozrzucany był popcorn i paczki po chipsach.
- Co tu robisz? - Zapytała niewinnie Isobell, rozglądając się po tym całym bałaganie.
- Chciałbym pogadać... - Popatrzyłem na zarumienioną Abigail. Zawsze tak reagowała na mój widok.
Szatynka zerknęła na rudowłosą a potem na mnie.
- To my z Vivian pójdziemy się czegoś napić... - Zakomunikowała i obie dziewczyny pośpiesznie wyszły, zamykając za sobą drzwi.
- Stało się coś? - Isy rozsiadła się na łóżku stojącym pod ścianą i nakazała ręką, bym zrobił to samo.
Miałem mało czasu żeby jakoś prosto i z sensem wyjaśnić jej, że muszę wyjechać i ją zostawić. Znowu. Niewątpliwie powinienem dostać nagrodę za najlepszego ojca roku. Czujecie sarkazm?
- Chciałbym, żebyś zamieszkała ze swoim dziadkiem. Przynajmniej na jakiś czas...
- Idziesz siedzieć, prawda? - Zapytała przerywając mi moją i tak dość nieskładną wypowiedź. Spojrzała na mnie i widząc czyste zszokowanie spuściła wzrok z powrotem na podłogę. - Nie mam już czterech lat, tato. Doskonale widzę, co dzieje się dookoła mnie. - Szepnęła smutno. Zapanowała między nami długa cisza, którą w końcu to ja zdecydowałem się przerwać.
- Mogę cię tylko przeprosić. - Rzekłem biorąc ją za rękę. - Mogę być idealny w każdej kategorii, ale jako ojciec poległem po całości. I za to cię przepraszam, Isobell. - Modliłem się, żeby się nie rozpłakać.
To nie moja wina, że tak szybko się rozklejałem w takich momentach. Tata twierdził, że to przez moją artystyczną naturę natomiast ja, że to przez bzika na punkcie romansów średniowiecznych. Kiedyś czytałem je masowo. Tak, to zdecydowanie przez to.
Bałem się spojrzeć jej w twarz, ale to było nieuniknione. Nigdy nie zapomnę tego widoku. Jej rozpłakanej twarzyczki i tego, jak bardzo starała się ukryć smutek. W tamtym momencie miałem się za największego dupka świata, bo najprawdopodobniej nim właśnie byłem.
Objąłem ją niepewnie mając nadzieję, że mnie nie odtrąci. Odetchnąłem z ulgą, kiedy ona również oplotła moją szyję swoimi chudymi rękoma, wspinając mi się na kolana i mocząc koszulkę swoimi łzami.
- Wrócę do ciebie. - Obiecałem szeptem. - Nie wiem kiedy, ale wrócę. I nie ważne, co będę musiał przez to zrobić. Nie zostawię cię po raz kolejny. - Mówiłem cicho dalej, głaszcząc ją po włosach i próbując przez to uspokoić zarówno ją jak i samego siebie.
-Kocham cię, tato. - Wyszeptała mi do ucha a ja po raz kolejny poczułem to przyjemne ciepło w całym ciele.
- Ja ciebie też, Isy. - Zapewniłem. Wiedząc, że nie mamy dużo czasu uwolniłem ją ze swojego uścisku i kciukami wytarłem jej łzy z oczu. - Chodź już.
Wstaliśmy i zanim wyszliśmy, Isobell oczywiście musiała pożegnać się z koleżankami, przez co ta mała rudowłosa aż się popłakała. Wziąłem Isy za rękę i ruszyliśmy oboje schodami w dół, żeby po kilku minutach krążenia po labiryncie jakim była agencja, znaleźć się na zewnątrz.
Już z daleka słychać było głos cioci po raz kolejny dyskutującej z Michaelem. Tata co chwile się wtrącał, ale ona tylko zbywała go machnięciem ręki, tupiąc przy tym nogą. Xander stał między nimi niczym ostatnia sierota, nie wiedząc kompletnie, co ma zrobić.
- Z góry uprzedzam, że nie odpowiadam za żadne urazy psychiczne, jakich możesz się nabawić podczas swojego pobytu u nich. - Zastrzegłem wskazując palcem na uczestników odgrywającego się przedstawienia. Isy tylko zachichotała w odpowiedzi, i mocno ściskając moją dłoń podeszła do zebranych.
To była ta chwila, którą próbowałem odwlec jak najbardziej. Ale ona musiała nastąpić prędzej czy później. Podczas gdy Eva w ogóle nie uwierzyła w nasze odejście, Isobell najwyraźniej nie mogła pojąć, że ja naprawdę mogę wrócić. I tak źle i tak niedobrze. Wiem tylko, że mimo iż Isy nie była już małym dzieckiem i na pewno na takie nie wyglądała, to przez długi czas nie mogła się ode mnie oderwać. W końcu wsiadła do kabrioletu taty a ja jedyne co mogłem zrobić to pokazać jej ręką żeby zapięła pas, bo najwyraźniej z tego wszystkiego o tym zapomniała i patrzeć jak odjeżdża. Nie mogłem zmusić się choćby do najsłabszego uśmiechu który miałby świadczyć, że wszystko jest w porządku. Wpatrywałem się w zamykającą się bramę jeszcze długo po tym, jak samochód taty wyjechał na ulicę.
- Musimy porozmawiać. - Wyrwał mnie z zamyślenia Farell. Powoli odwróciłem głowę w jego stronę, nadal będąc tylko w połowie świadomym, co się dzieje. Miałem ochotę się położyć i umrzeć. Gdyby tylko to było takie proste.
Xander który właśnie miał iść z powrotem do budynku agencji, odwrócił się zaciekawiony. Domi po prostu stał wpatrzony gdzieś w przestrzeń a jego wyjątkowo będące w nieładzie włosy okropnie mierzwił wiatr. Z niesamowicie bladą skórą, swoją nienaturalną chudością i dłońmi schowanymi w rękawy swetra wyglądał niczym upiór.
- Stało się coś? - Zapytał cicho starszy, widząc zmartwienie na twarzy Michaela. Z pewnością nie miał dobrych wieści. Pokiwał głową i wolnym krokiem ruszył w stronę schodów i głównego wejścia do budynku, aby wydłużyć nam drogę.
- Rada się domaga, żeby Cameron był sądzony osobno. - Wyjaśnił, a idący za mną Xander aż przystanął. Spojrzałem na niego ale wyglądał, jakby dostał wytrzeszczu.
- Przecież rada została rozwiązana. - Stwierdził, kiedy już był w stanie spokojnie mówić.
- Tak, ponieważ zabiliście większość jej członków. I w agencji już taka nie istnieje, aczkolwiek zanim podjęliśmy z wami współpracę zwołana została komisja specjalnie z myślą o was. I dwóch z sześciu jej członków ma poważne zastrzeżenia względem Camerona. - Mówił spoglądając na mnie w trakcie otwierania dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do środka budynku.
- Przepraszam bardzo, ale niby jakie mają do mnie zastrzeżenia, co? Przecież przez większość czasu byłem grzeczny! - Oburzyłem się, ale Farell popatrzył tylko na mnie z dezaprobatą.
- No właśnie, Cameron. Przez większość czasu. McClain z którym wdałeś się niedawno w dyskusję jest wręcz oburzony twoim zachowaniem, podobnie jak Charlie Hudson, który dowiedział się o twoim wyskoku kiedy chciałeś ratować brata. - Tłumaczył a ja mimowolnie wywróciłem oczami, za co mój kochany starszy braciszek spiorunował mnie wzrokiem.
- Przepraszam, ale myślałem, że on tam płonie! Skąd miałem wiedzieć, że wylazł jakąś dziurą?- Ironizowałem.
No dobra, tylko zachowywałem się jakby jego słowa nie robiły na mnie większego wrażenia. W rzeczywistości byłem przerażony, bo nie uśmiechało mi się spędzić reszty życia w więzieniu tylko dlatego, że im teraz zechciało się sądzić mnie oddzielnie, co w rzeczywistości oznaczało spory problem w realizacji Omegi.
- Przecież ten proces to i tak tylko formalność, tak? - Zapytał Xander. Jakoś wyjątkowo jego maska rozpłynęła się w powietrzu. - Nie rozdzielą nas, prawda? - Zapytał. Tym razem to on wyglądał jak kłębek nerwów.
- Rozdzielą. - Odezwał się do tej pory milczący Domi. - Po to były panu pozytywne opinie na nasz temat, prawda? Wsadzenie nas trzech było nieuniknione, ale nie chciał pan, żeby nas rozdzielono. Dla naszego dobra. Ale oni to zrobią. - Wyjaśniał grobowym tonem, wpatrując się w podłogę.
Michael tylko pokiwał głową zwężając usta w wąską kreskę, jakby był bardzo zmęczony.
- Przykro mi, chłopcy. - Szepnął mężczyzna stając przed drzwiami swojego gabinetu. - Pierwszy proces zacznie się równo w południe, więc macie jeszcze chwilę. Jak skończycie, to czekam u siebie. - Wskazał głową drzwi, nie patrząc na mnie tylko na chłopaków i wślizgnął się do środka, zostawiając nas samych na korytarzu.
Xander patrzył za nim a kiedy tylko się zorientował, że oprócz kamer monitoringowych nikt więcej nas nie obserwuje, założył ręce na głowę i zaczął chodzić od jednej ściany do drugiej, mamrocząc coś pod nosem. Nie, nie, nie, nie, nie! To było jedyne, co słyszałem w swojej głowie i naprawdę ciężko mi stwierdzić, czy mówił to któryś z moich braci, czy to ja sam powtarzałem to w kółko. Chociaż sądząc po minie chłopaków, to ja przyjąłem tą wieść chyba najspokojniej.
- Uspokój się w końcu. - Upomniałem Xandera chłodno. był cały czerwony na twarzy i dyszał ciężko. Zachowywał się niczym rozszalałe zwierzę co było do niego zupełnie niepodobne.
- Uspokoić się?- Wysyczał podchodząc do mnie z jakimś niebezpiecznym błyskiem w oku sprawiającym, że zacząłem się go nieco obawiać. - Mogą cię wsadzić. Po raz pierwszy naprawdę mogą i nic nie będę mógł zrobić, rozumiesz? - Zapytał łapiąc mnie za włosy i pociągając do tyłu. Po chwili cofnął się i z szaleństwem w oczach popatrzył na swoje dłonie. - Tracę kontrolę, Cami. I ta sytuacja w ogóle mi się nie podoba. - Szepnął osuwając się na ziemię i chowając twarz w dłoniach.
- Wszystko będzie w porządku. - Zapewnił go Domi, klękając tuż obok niego. - Komisja zapewne zarządzi odizolowanie Camerona od nas, ale tylko częściowo. Pewnie umieszczą go tylko w innym sektorze. - Mówił uspokajającym tonem młody. To nie przeszkadza aż tak bardzo w realizacji Omegi. Dodał w myślach. Xand podniósł głowę i popatrzył na niego nieufnie jakby się bał, że tamten go uderzy.
- Skąd masz tę pewność? - Zapytał szeptem.
- Bo jeszcze kiedy byłem członkiem agencji, stosowali podobne rozwiązania. Mówię ci, poradzimy sobie z tym. - Uśmiechnął się pokrzepiająco. - No ogarnij się i chodź już. Nie możemy kazać na siebie czekać. - Rzekł z nonszalancją, podciągając rękawy sweterka aż do łokci.
Xander wstał powoli i podszedł do mnie. Trzęsąca się dłonią zaczął bawić się jednym z moich warkoczyków, jednocześnie przyglądając mu się z zafascynowaniem.
- Nie oddam im ciebie, rozumiesz? - Zapytał cicho, nie przerywając zabawy moimi włosami. - Pozabijam ich wszystkich, jeśli zajdzie taka potrzeba, a nie oddam. - Ostrzegł przenosząc wzrok na mnie.
Niepewnie pokiwałem głową nie wiedząc, co dalej robić. To nie było typowe dla mojego brata zachowanie, a w jego oczach dostrzegłem coś na kształt obłędu. Uśmiechnął się diabelsko i zamknął oczy. A ja czekałem, aż coś powie. Cokolwiek, co pozwoliłoby mi uwierzyć, że wszystko z nim w porządku. On jednak odwrócił się tylko i dał znak Domeinowi, żeby otworzył mu drzwi. Młodszy bez słowa to uczynił a kiedy mój starszy braciszek odwrócił się żeby spojrzeć na mnie po raz ostatni, wyraz jego twarzy nie wyrażał kompletnie nic. Żadnego smutku, szaleństwa czy bólu z powodu rozstania. Niczym kamień.
Przeniosłem wzrok na Domeina, który trzymał otwarte na oścież drzwi jakby czekał, że i ja wejdę. Kłamałeś w tej sprawie z komisją, prawda? Zapytałem w myślach pilnując, żeby Xnader nie mógł niczego usłyszeć. Trudno było być połączonym z jednym a jednocześnie powstrzymywać myśli przed dotarciem do drugiego.
Młodszy nadal nie odrywał ode mnie wzroku, ale na jego twarz wpełzł jakiś smutny uśmiech. Kłamałem. Przyznał. Ale obaj wiemy, że to było dla niego potrzebne. Pokiwałem głową nie wiedząc, co dodać. Jego trzeba pilnować przed nim samym. I prosiłbym cię, żebyś nie zrzucał tego obowiązku na mnie na zbyt długo. To męczące. Stwierdził jakbym powierzał mu opiekę nad stadem rozwrzeszczanych dzieci. Do zobaczenia, braciszku. Rzucił na koniec i zniknął za drzwiami.
Oparłem się o ścianę i cmoknąłem z niesmakiem. Sprawy zaczynały się powoli komplikować. I sądząc po reakcji Xandera, nie był przygotowany na taki obrót spraw. Co dziwne, bo on zwykle bierze pod uwagę wszystkie możliwości. A mnie oczekiwały dwie panie, których bez względu na wszystko nie mogłem zawieść.
- Nie przeszkadzam? - Usłyszałem Roberta, na którego prawdę mówiąc nie miałem nawet ochoty patrzeć. Po raz kolejny z moich ust wydobyło się tylko głośne cmoknięcie. - Chyba nie masz zamiaru tak tutaj siedzieć? - Zapytał przekrzywiając głowę z jakimś dziwnym uśmiechem.
- A masz lepszy pomysł? - Zapytałem tonem który świadczył o tym, że nie mam nastroju do rozmów.
Blondyn kiwnął głową i nakazał ruchem dłoni, żebym poszedł za nim. Z tymczasowego braku innego zajęcia postanowiłem że jednak to zrobię, chociaż wolałbym te swoje ostatnie chwile wolności spędzić z kimś innym, o ile te kilka godzin w agencji mogłem jeszcze nazwać wolnością.
Weszliśmy do niedużego mieszkania mieszczącego się piętro niżej od tego, które my zajmowaliśmy.
- To twoje? - Zapytałem widząc zdjęcia rodzinne na ścianach i komodzie. W przeciwieństwie do naszego, gdzie od razu można było się zorientować, że jest to tylko tymczasowe lokum, jego było w pełni urządzone, jednak z pewnością nie przez młodego mężczyznę. - Mieszkasz z mamą?- Zakpiłem.
- Nie? - Bardziej zapytał niż stwierdził chłopak. - Z okazji dwudziestej piątej rocznicy ślubu rodzice wybrali się w podróż dookoła świata. Mieszkanie będzie puste jeszcze przez co najmniej trzy tygodnie. - Wyjaśnił przynosząc z kuchni dwie szklanki z kostkami lodu w środku. Postawił je na drewnianym stoliku i podszedł do szafki, którą po chwili otworzył ukazując sporą kolekcję alkoholi.
W przeciwieństwie do Xandera czy Domiego ja nigdy nie byłem znawcą mocnych trunków, bo po prostu za nimi nie przepadałem. I mimo swojej niechęci do Browna byłem mu wdzięczny, że nie prawił mi żadnych kazań i darował sobie te wszystkie głupie teksty. Po prostu siedzieliśmy naprzeciwko siebie w milczeniu sącząc whiskey i o dziwo nie było mi wcale niezręcznie. W międzyczasie podszedłem do okna i przez chwilę przypatrywałem się dwóm opancerzonym wozom stojącym na parkingu, blisko wejścia głównego do agencji. Musiałem jednak wrócić do stolika, bo magiczny napój w mojej szklance się kończył, a kiedy wróciłem pod okno znowu, jednego z nich już nie było a brama wyjazdowa zaczynała się zamykać. To mnie chyba jeszcze bardziej dobiło. Mimo wszystko.
Zazwyczaj, kiedy ludzie słyszą przeraźliwie głośne wycie syren, wpadają w panikę, zaczynają krzyczeć albo próbują jakoś reagować. My z Robertem w pierwszej chwili nie zrobiliśmy nic. Po prostu siedzieliśmy wpatrzeni w siebie, ignorując alarm.
- Przypomnij mi, co to oznacza? - Zapytałem odstawiając szklankę na stolik.
Mój towarzysz wstał i podszedł na chwilę do drugiego pokoju, po czym wrócił trzymając ze sobą dwa pistolety i zapasowe magazynki. Dostałem też idealnie ostry nóż w pokrowcu i prawdę powiedziawszy nie mogłem doczekać się, kiedy będę mógł go użyć. Pod tym względem byłem niczym pies, który widząc rzucaną piłkę od razu rusza by ją przynieść. Mogłem być oazą spokoju, ale jeśli ktoś pokazywał mi broń, ożywiałem się natychmiastowo.
- Mamy gości. - Oznajmił blondyn wychodząc pierwszy na zewnątrz, gdzie biegali uzbrojeni agenci.
Usłyszałem coś, jakby zgrzyt. Bardzo niemiły zgrzyt, który ani trochę mi się nie spodobał.
- Marshal. - Syknąłem. Nie panowałem nad tym, to było silniejsze.
Biegiem ruszyłem do miejsca, gdzie mieściły się cele, ale drzwi prowadzące do środka były wyrwane z zawiasów. A miały specjalne wzmocnienia! W środku pełno było dymu ale od razu można było spostrzec, że drzwi do dwóch cel również zostały usunięte. Przełknąłem nerwowo ślinę widząc chłopaka który właśnie był obezwładniany przez dwóch mężczyzn w kominiarkach. Postawili go na nogi a ja mogłem się przekonać, że jest to ten typek, do którego z jakichś przyczyn miała słabość moja kochana Eva. Zignorowałem go i zacząłem błądzić wzrokiem po pomieszczeniach.
- Przyszli go odbić. - Usłyszałem za sobą jego głos. Agenci właśnie mieli go wyprowadzić, jednak ja dałem im znak ręką, żeby zaczekali. Popatrzył na nich a potem z powrotem na mnie i kontynuował: - Cztery potworki Zacka. Ale to bestie, nie dasz im sam rady.
- Najemnicy? - Zdziwiłem się, na co on pokręcił przecząco głową.
- Mutanci. - Odparł. - Są nieobliczalni. - Spojrzałem w podłogę. Xander powinien tu być i mi pomóc! To on jest od myślenia, ja od wykonywania jego poleceń!
Chwila na skupienie i zastanowienie się. Byli jeszcze w budynku, to mogłem stwierdzić od razu. I kiedy tylko do moich uszu dotarł znajomy odgłos helikopterów wiedziałem, że będą się kierowali na dach. Podobnie jak my, kiedy uciekaliśmy stąd kilka miesięcy temu. Po drodze minąłem kilku agentów siłujących się z kilkukrotnie postrzelonym chłopakiem, który mimo śmiertelnych ram postrzałowych próbował wyrwać się i walczyć. Już to dało mi sporo do myślenia. Najwyraźniej Elliot wcale nie żartował mówiąc, że to bestie.
Krętymi schodami anty pożarowymi dopadłem w końcu do drzwi prowadzących na dach, ale byłoby zbyt pięknie, jeśli mógłbym od razu iść rozprawić się z Zackiem tak, jak należało to zrobić na początku.
- Wybierasz się gdzieś? - Wysyczał ktoś za mną. Odwróciłem się powoli stając twarzą w twarz z wysoką blondynką przypatrującą mi się z istną rządzą mordu w oczach.
Nigdy bym nie pomyślał, że człowiek może wyglądać tak dziko nawet bez szponów i potarganych włosów. Jeżeli ja też wyglądałem podobnie podczas swojej utraty kontroli, to dziwię się chłopakom, że chcieli mieszkać ze mną w jednym domu.
Dziewczyna rzuciła się na mnie uderzając na oślep, jak szalona. Nie wiem, jakie miała umiejętności, ale na moje szczęście nie była zbyt silna. Za to ilość ciosów jakie mi zadawała była wręcz porażająca. Najpierw w całym tym szoku po prostu się broniłem, dopiero po chwili zacząłem oddawać ciosy pilnując, by nie zostać zrzuconym ze schodów, co ta usilnie próbowała zrobić. W końcu dostałem się również do swojego noża, czego dziewczyna nie zauważyła i dźgnąłem ją nim w brzuch. Zaskoczona popatrzyła na mnie czarnymi jak węgle oczami a potem na ranę, z której wyjąłem ostrze. Przerzuciłem ją przez barierkę a ta sturlała się po schodach, krzycząc jak opętana.
Na zewnątrz pełno już było agentów i wszędzie słychać było wytarzały. Helikopter wiszący w powietrzu przyjmował całe serie pocisków i była to tylko kwestia czasu, zanim spadnie na ziemię. Młody chłopak, zapewne jeden z mutantów wierzgał się na wszystkie strony i warczał, leżąc na ziemi. Cały był ubrudzony krwią i nie miał jednego palca u ręki a mimo to nie pozwalał do siebie podejść ludziom, którzy chyba chcieli mu pomóc. Czwarty i ostatni z piesków Marshala trwał wiernie przy swoim panu, który obecnie rozpaczliwie szukał drogi ucieczki. Przy sobie trzymał jakąś nastolatkę i po chwili zdałem sobie sprawę, że doskonale znam tę dziewczynę. Abigail.
Zapłakana próbowała nakłonić go, żeby ją puścił, co skutkowało szeregiem obelg z jego strony. Nakazał coś swojemu mutantowi a ten kiwnąwszy głową ruszył w moją stronę. Wyciągnąłem broń, żeby sprzedać temu czemuś parę kulek, ale powstrzymał mnie znajomy głos:
- Mam lepszy pomysł. - Szepnął do mnie Robert który nie wiadomo skąd wziął się tuż za moimi plecami z czymś przypominającym strzelbę
Za pomocą jednego, nawet nie tak bardzo głośnego wystrzału strzykawka wbiła się w szyję chłopaka, który zaraz potem zaczął się krztusić i kaszleć, po czym tak po prostu osunął się na ziemię. Spojrzałem na Browna ale ten tylko wzruszył ramionami ze zwycięskim uśmiechem, który zszedł z jego twarzy kiedy tylko spojrzał na to, co działo się przed nami. Podążyłem jego śladem i zobaczyłem chmarę ludzi w kominiarkach, celujących w Zacka który stał na skraju budynku, trzymając Abigail i przykładając jej broń do skroni. Przez chwilę mierzyłem się wzrokiem z Marshalem. Widziałem, jak pomimo swojego nieuchronnego upadku starał się wyglądać na niewzruszonego, co średnio mu się udawało. Wskazał mnie brodą nakazując przyjść do siebie. Powinienem strzelić mu w głowę, ale ze względu na Abigail to było niemożliwe.
W innych okolicznościach czułbym się jak Bóg, kiedy tłum rozchodził się na boki, abym mógł przejść, jednak wtedy wcale nie było mi do śmiechu. Zbyt dobrze znałem tego skurwiela żeby wiedzieć, że nie cofnie się przed niczym zwłaszcza, że i tak już przegrał. Zatrzymałem się dosłownie kilka metrów przed nim, patrząc jednak na dziewczynę której broda drżała ze strachu a po policzkach potokami płynęły łzy.
- Wyjmij i odbezpiecz broń. - Wydał mi polecenie Zack. Popatrzyłem na niego z wyższością, ociągając się z wykonaniem żądanych przez niego czynności. - I przyłóż ją sobie do skroni, ale już!
- Rozumiem, że mogę nie być idealnym kandydatem na męża dla Evy, ale żeby od razu aż tak? - Zakpiłem z drwiącym uśmiechem, przed którym nie mogłem się powstrzymać. Rozległo się ciche kliknięcie oznaczające gotowość broni do użytku.
- Jeśli nie strzelisz, ja zabiję ją, zrozumiałeś? - Krzyknął. - Zajebię ją tak samo, jak zrobiłem to z Cornelią! - Wrzasnął szaleńczo. Zabolało. Nawet bardziej, niż myślałem. Poczułem delikatne łaskotanie lufy pistoletu nad uchem. Wystarczyło pociągnąć za spust. - Teraz Cameron. Nie każ nam czekać... - Szepnął ze zwycięskim uśmiechem. Niedoczekanie. - Liczę do trzech i jeśli tego nie zrobisz, to przysięgam, że...
- Teraz to ty mnie słuchaj. - Zażądałem zaczynając swoja zabawę. - Odbezpiecz broń i przyłóż ją sobie do skroni. - Swoją zabawkę opuściłem lufą do ziemi. Szczerze mnie to bawiło. To, jak próbował z tym walczyć. I słuszne, bo gdyby postarał się trochę bardziej, to nie byłbym w stanie nic mu zrobić. Musiał sobie wstrzyknąć naprawdę dużo tego badziewia blokującego moje zdolności. I biedak łudził się, że tym mnie powstrzyma. - Nawet nie próbuj czegokolwiek powiedzieć. - Dodałem widząc że próbuje do mnie przemówić.
Napawałem się widokiem jego klęski, bo w końcu na to czekałem przez te wszystkie lata. I nawet już miałem sobie darować i oddać go w niezawodne ręce sprawiedliwości. Nie spodziewałem się jednak, że będzie jeszcze taka świetna okazja do obserwowania jego upadku.
- Ale... - Wysapał siłując się ze swoja ręką, jakby to ktoś kazał mu do siebie celować. Poniekąd przecież właśnie tak było.
Zaczęło mi się kręcić w głowie a z nosa powoli ściekać krew, co oznaczało, że wkrótce naprawdę stracę nad nim kontrolę. A szkoda, można by się jeszcze tak wymyślnie pobawić. Cmoknąłem z niesmakiem. 
- Zastrzel się. - Poleciłem pstrykając palcami.
W sekundę później rozległ się huk a Zack zachwiał się niebezpiecznie i runął w dół, chcąc zabrać ze sobą Abigail, jednak dopadłem do niej szybciej i złapałem za bluzę, nie pozwalając spaść. Dziewczyna przyległa do mnie, zanosząc się szlochem. Spojrzałem w dół, gdzie sześć pięter niżej na chodniku, w kałuży krwi leżał Zack Marshal, a właściwie to, co z niego zostało. Połamany z powodu upadku i z raną postrzałową w głowie, którą sam sobie zadał. Miałem naprawdę dość tego dnia. Ale jedyne dobra wiadomość była taka, że to już koniec. Tak po prostu. 
Prawdę mówiąc, to nawet nie wiem, co mam tutaj napisać. Dałam zdjęcie Marshala (Evansa) bo jakoś mi tu pasowało. Wygląda na to, że Cami nareszcie się go pozbył. I wiem też, że nadal zostaje sporo niewiadomych, ale wszystko się wyjaśni w epilogu. Chociaż nie wiem, czy uda mi się ująć to tak, jakbym chciała. Nie mam talentu do zakończeń :P Muszę przyznać, że jakoś wyjątkowo opornie szło mi pisanie tego rozdziału. Na początku miał być dużo krótszy ale postanowiłam go trochę wydłużyć i "wzbogacić" o niektóre sceny. Mamy trochę więcej an temat tajemniczego planu chłopaków, chociaż tak właściwie to i tak nic nie wiadomo xD  I chciałabym wiedzieć, jak sądzicie: upiecze się temu naszemu Cameronowi, czy nareszcie będzie miał to, na co (zdaniem niektórych) zasłużył? no i zachowanie Xandera... Uważam, że popsułam te postać. Na początku miał być traki trochę oderwany od rzeczywistości, a teraz czuję, że stał się wręcz pospolity. Nie podoba mi się to i nie wiem, czy będę potrafiła to jakoś naprawić. 
A co do drugiej części to będzie, na pewno. A prolog pojawi się tego samego dnia, co zakończenie, czyli za jakieś dziesięć dni.
Buźki :*  

wtorek, 30 czerwca 2015

"Wybacz, że nie płaczę, ale nie wierzę w to rozstanie."

Z perspektywy Evy 
Przekręcenie się na bok uniemożliwiło mi coś nieprzyjemnie wrzynającego mi się w skórę. Nieco za szybko podniosłam głowę i dopiero, kiedy obraz przestał zamazywać mi się przed oczami mogłam stwierdzić, że leżę przypięta pasami do łóżka szpitalnego. Nasuwało się tylko pytanie, co ja na nim do jasnej cholery robię?
Opadłam z powrotem na poduszkę zdając sobie sprawę, że próby oswobodzenia się raczej na nic się nie zdadzą. Usłyszałam otwierające się drzwi i po chwili stanął w nich nikt inny jak Christopher. Zaczął coś majstrować przy aparaturze stojącej obok mojego łóżka, kompletnie mnie ignorując.
-Mi też miło cię widzieć. - Zaczęłam, bo chłopak najwyraźniej nie miał zamiaru odzywać się pierwszy. Popatrzył na mnie i powrócił o swojej poprzedniej czynności. - Mógłbyś mnie odpiąć? Byłabym bardzo wdzięczna. - Warknęłam przesłodzonym głosikiem. Uśmiechnął się z drwiną i ruszył w stronę drzwi. Zatrzasnął je za sobą, zanim zdążyłam go zwyzywać.
Jęknęłam w geście bezradności. Jak to w ogóle możliwe, że ten chłopak to mój brat? Koszmar.
Czułam, jakbym nie myła się z tydzień na dodatek pasy sprawiały wielki dyskomfort i przez moment naprawdę miałam ochotę zacząć krzyczeć. A kiedy do sali wszedł Trevor i zaczął bezwstydnie przyglądać się mi z przechyloną na bok głową przysięgam, że byłam bliska wybuchu.
- Jeżeli ty też masz zamiar mnie ignorować, to od razu możesz sobie iść. - Zaczęłam mierząc go wzrokiem.
- Nie zamierzam cię ignorować. Po prostu zastanawiam się, czy mnie nie zjesz, kiedy cię uwolnię. - Powiedział, a właściwie krzyknął uwalniając mi rękę.
- Nie musisz być tak głośno. Nie mam jeszcze problemów ze słuchem. - Skrzywiłam się bo blondyn naprawdę mógł zachowywać się ciszej.
- Przepraszam, ale to nie ja jestem tutaj problemem... - Uśmiechnął się jakoś dziwnie. Miałam jeszcze problem z kojarzeniem faktów, więc nie od razu zrozumiałam, o co mu chodzi. A zanim zdążyłam go o to wypytać, w drzwiach znowu zobaczyliśmy Chrisa.
- Kto ci do jasnej cholery pozwolił ją odpiąć, co? - Krzyczał, niezwykle głośno uderzając butami o podłogę. Odruchowo zatkałam uszy wolnymi już dłońmi. - Ona nas już dawno mogła pozabijać!
- Ale póki co obaj jeszcze żyjemy. I nie krzycz tak. - Bronił się Trevor nie wyglądając na zbytnio poruszonego.
- No właśnie, Chris. Wszystko jest pod kontrolą. - Dobiegł nas z wejścia głos Nicholasa, który pojawił się znikąd wraz z Xanderem, Tristanem i Cameronem wyglądającym jak kupka nieszczęścia.
Błękitnooki podszedł do mnie i pomógł zdjąć ręce z uszu, bo nieświadomie nadal je na nich trzymałam. Z delikatnym uśmiechem uniósł mój podbródek, przyglądając się uważnie mojej twarzy.
- No, młodzieży! Uciekać mi stąd... - Machnął Keynes ręką na Chrisa i Trevora, którzy posłusznie ruszyli ku wyjściu.
Oczywiście nie obyło się bez zaczepnych pomrukiwań mojego brata, ale w końcu on też opuścił salę, do końca będąc śledzonym wzrokiem przez Tristana. Ten wziął sobie krzesło i rozsiadł się w nim pod ścianą, podczas gdy Xander zajął miejsce pod oknem a Nicholas oparł się o moje łóżko z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Tylko Cam stał nie odzywając się ani słowem. Patrzył się na mnie jak zaczarowany a ja miałam wrażenie, że myślami jest zupełnie gdzie indziej.
- Stało się coś? - Zapytałam na co on się ocknął i przetarł twarz dłonią.
- Nic. Zamyśliłem się tylko. - Miałam ochotę go za to skrzyczeć.
Tak bardzo się za nim stęskniłam, a on myślał zupełnie o czymś innym. Gdyby nie obecność reszty chłopaków, prawdopodobnie zaczęłabym się z nim kłócić. W końcu usiadł tuż przy mnie i swoją bluzą okrył mnie po gołych plecach, siadając za mną tak, że mogłam się o niego oprzeć.
Posłałam chłopakom zniecierpliwione spojrzenie ale to najwyraźniej oni ode mnie żądali jakichś wyjaśnień.
- Jak samopoczucie? - Zagadnął w końcu Nicky z szerokim uśmiechem. Zagryzłam wargę udając, że się nad tym zastanawiam.
- Niech pomyślę... - Zaczęłam patrząc po kolei na chłopaków. - Siedzę w łóżku w samej bieliźnie w obecności czterech ponad dwadzieścia lat starszych ode mnie facetów. - Stwierdziłam w końcu siląc się na poważny ton. - Doprawdy, lepszej pobudki nie mogłam sobie wymarzyć. - Przeciągnęłam się zsuwając z siebie nieco bluzę, którą Cam natychmiast poprawił tak, żeby odsłaniała jak najmniej. Popatrzyłam na niego, ale on jako jedyny z całej naszej piątki w ogóle się nie uśmiechał. Zdecydowanie coś było nie tak nawet, jeśli nie chciał mi o tym powiedzieć. Było tylko kwestią czasu, zanim zdążę to od niego wyciągnąć.
- Wybacz. W innych okolicznościach najpierw pozwolilibyśmy ci się ubrać, ale sytuacja jest nadzwyczajna i musimy się śpieszyć. - Odezwał się Xander mocując się z oknem, które już po chwili było uchylone. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów i włożył sobie jednego do ust, chowając resztę.
- Tu jest zakaz palenia. - Pouczył go Tristan, na co ten jedynie machnął ręką. - Mówię poważnie! Schowaj to gówno, bo sam ci je zabiorę. - Warknął. Parker wywrócił oczami, ale schował papierosa z powrotem i zamknął okno, po czym przeczesał ręką włosy. Dwukrotnie.
- Więc co jest takie ważne? - Zapytałam ignorując nerwowe zachowanie najstarszego Parkera. Tristan westchnął ciężko więc wywnioskowałam, że to on ma mówić.
- Musisz sobie przypomnieć, co ostatnio robiłaś. Bez tego nie będziemy w stanie zacząć treningu. - Oznajmił.
Zmarszczyłam brwi, bo do tej pory jakoś nie odczuwałam większej potrzeby, żeby cokolwiek sobie przypominać. Dopiero w tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że przecież przez ostatnie dni byłam u mojego ojca. Chyba właśnie o to im chodziło. O to, co tam zaszło. Zaczęłam odtwarzać w pamięci wszystko to, co działo się ostatnio. Śmierć Jaspera, wizytę Chanell i kłótnię z moim ojcem pamiętałam doskonale. Późniejsze zamknięcie mnie w tym ciemnym pomieszczeniu też pamiętałam. Dopiero kiedy próbowałam sobie przypomnieć to wszystko, co działo się później, pojawił się problem. Kiedy Elliot zabrał mnie do tuneli a potem wręczył nóż. Spięłam się cała, kiedy przed oczami stanął mi widok mężczyzny z poderżniętym gardłem. Później jakoś wszystko zamazywało mi się przed oczami. Pamiętałam strzał oddany w stronę kolejnego mężczyzny i odgłosy jego spadania po schodach. Zduszone krzyki tego, którym bawiłam się, nie pozwalając mu umrzeć. Krew na moich rekach, tę ekscytację i radość, że mam nad kimś całkowita władzę. Te euforię kiedy patrzyłam, jak błaga mnie o litość.
- O Boże... - Szepnęłam w końcu, przykładając sobie dłoń do ust.
Ten wybuch, o którym wspominał Nicholas. Podświadoma chęć mordowania, o której na samym początku mówił Xander. Spełniały się wszystkie najczarniejsze wizje a najgorsze było to, że właśnie tego chciałam. Chciałam zrobić komuś krzywdę ponownie. Stracić kontrolę i wyzbyć się tego... Jak to Cam określał? A tak... Człowieczeństwa.
Poczułam jak ktoś obejmuje mnie za szyję od tyłu i delikatnie całuje w policzek.
- Wszystko będzie dobrze. Nie dopuścimy do tego, żeby to się powtórzyło. - Szeptał mi do ucha Cami. I poniekąd chciałam, żeby to była prawda, ale ta druga część mnie buntowała się w każdy możliwy sposób.
- Zabiłam człowieka, Cam. - Powiedziałam lodowato, patrząc w jakiś punkt przede mną. - A wiesz, co jest najgorsze? - Zapytałam szukając go wzrokiem. Spojrzał na mnie oczekując odpowiedzi ale na pewno nie takiej, którą chwilę później ode mnie usłyszał: - Że ja niczego nie żałuję. I z chęcią bym to powtórzyła.
Cameron wyglądał, jakby właśnie zjadł coś co z pewnością się do zjedzenia nie nadawało. Popatrzył na brata, jednak ten nie wydawał się tym zaskoczony. Chłopaki zaczęli patrzeć jeden na drugiego z porozumiewawczymi uśmiechami. Prawdę mówiąc nie wiedziałam, czemu zdecydowałam się im to wyjawić, bo nagle uznałam, że powinnam zachować dla siebie tę ostatnią uwagę.
-Trzeba ją przewieść do rodziców. Jak najszybciej. - Stwierdził w końcu Tristan. - Musimy ogarnąć te jej zdolności i nieodpartą chęć mordu. Są już wyniki badań? - Zapytał Nicholasa który prawie się zapowietrzył z ekscytacji. Nie rozumiałam, jak chęć mordowania może być taka fascynująca.
- Tu są. - Bell wziął białą kopertę leżącą na stoliku i drżącą ręką zaczął ją otwierać. - Komórki nie reagują na szybką zmianę temperatury. Podczas utraty kontroli zauważalny wyostrzony słuch, wzrok i lepsza koordynacja ruchów. Do tego łączenie się myślami z innymi i przyśpieszona regeneracja. Sześć zdolności, według sześciu punktów przydzielonych jej przez Marshala. Jedyna rzecz, którą udało się ustalić jemu a nie udało się nam. Ale spokojnie, ja to nadrobię. To tylko kwestia czasu. - Stwierdził przyglądając mi się uważnie.
- Bardzo jest ze mną źle? - Zapytałam widząc miny pozostałych. Miałam dziwne wrażenie, że będę sprawiała same kłopoty. Znowu.
- Źle? - Xander popatrzył na mnie jakbym powiedziała coś niedorzecznego. - Rozkwitłaś, Evo. Stało się to, czego oczekiwaliśmy przez szesnaście lat. Teraz trzeba tylko cię nauczyć samokontroli.
- A co, jeśli się tego nie nauczę?
- Wtedy staniesz się prawdziwą bestią. Będziesz dokładnie taka, jaką chciał Cię widzieć twój ojciec.- Patrzył na mnie tym przeszywającym wzrokiem.
To, co mówił z jednej strony było fantastyczne, bo w końcu mogłam naprawdę stać się realnie niezależna, ale z drugiej było mnie przerażało i czułam, że nauka samokontroli wcale nie będzie prosta. Sama nie wiem, czy bardziej się bałam, czy cieszyłam.
- Moglibyście zostawić nas samych? - Zapytał wprost Cameron, wyrywając mnie tym z zamyślenia.
Xander kiwnął głową i mówiąc, że mamy tylko kilka minut wyszedł a za nim nie mówiąc ani słowa, chłopaki. Dopiero, kiedy zamykały się za nimi drzwi, usłyszałam jak szepczą do siebie coś z przejęciem. Nie musiałam być geniuszem żeby stwierdzić, że to o mnie najprawdopodobniej rozmawiają.
- Stało się coś? - Zapytałam w końcu Cama bo nareszcie mogłam skupić się tylko na nim. Wyglądał, jakby się miał zaraz rozpłakać a jego przygryzanie wargi w ogóle nie pomagało mi skupić swojej uwagi na problemie. Bo coś się stało. To było oczywiste.
- Chodzi o Chanell... - Zaczął w końcu a ja pokiwałam głową, bo reszty już się domyślałam. - Wiedziałaś, że ona... - Urwał.
Widziałam, ile kosztuje go, żeby się nie załamać. Kochał ją, a ona sprzymierzyła się z wrogiem. I to w jakim celu?
- Wiem, że kochała cię w sposób inny niż powinna. Ale nie mam o to do niej pretensji. - Zaczęłam bawić się jego warkoczykiem, ładując mu się na kolana.
- Zawsze mi się wydawało, że jestem tolerancyjny... - Szepnął mi do ucha. - Ale nie potrafię jej zrozumieć, naprawdę. I poniekąd czuję się winny, bo przecież mogłam się zorientować wcześniej. - Odwrócił twarz tak, żebym nie mogła zobaczyć jak wyciera łzy z oczu.
- Nie możesz się winić. Nikt nic nie zauważył. - Odwróciłam jego twarz w swoją stronę, chociaż usilnie się przed tym bronił. Był dużym chłopcem, który niepotrzebnie wstydził się łez. - Postawią jej jakieś zarzuty?
Zaprzeczył ruchem głowy i przez długi czas jedynie patrzył się w nasze splecione dłonie. Nie chciałam się odzywać, bo nie wiedziałam, co mogłabym jeszcze powiedzieć. Oprócz banalnego: Wszystko się ułoży bo nic nie miało się ułożyć.
- Uznali, że jest niestabilna emocjonalnie i nie do końca świadoma tego, co robi. Tata załatwił jej już miejsce w jakimś prestiżowym ośrodku... - Przerwało mu pukanie w szybę. Xander stał po drugiej stronie przezroczystych drzwi i wskazywał palcem na zegarek dając nam do zrozumienia, że nie mamy czasu.
- Czyli co teraz?
- Teraz musisz złożyć zeznania i opisać wszystko od początku do końca, co wydarzyło się podczas twojego pobytu u Zacka. Nie pomijając tematu Chanell. - Stwierdził, wstając.
Tak też zrobiłam. Odbierając woje rzeczy od Rocket która czekała z nimi pod salą, poszłam prosto pod prysznic. Człowiek nie docenia tej przyjemności chyba, że kąpał się ostatni raz chyba z rok wcześniej. Ja tak właśnie się czułam, kiedy myłam włosy. I gdyby nie ciągłe ponaglanie przez Xandera zza drzwi łazienki, to chyba siedziałabym tam pół dnia.
Cameron nie był zachwycony faktem, że przesłuchiwać mnie ma dwójka jakichś obcych ludzi, ale niewiele miał w tej sprawie do powiedzenia, więc musiał się zgodzić. Stresował się tym chyba bardziej niż ja, bo zadecydował, że jeśli nie będzie przy tym obecny, nie dopuści żeby ktokolwiek ze mną rozmawiał. Mi było to obojętne, ale skoro on miał przez to poczuć się lepiej, to nie mogłam się nie zgodzić.
Takim sposobem wylądowaliśmy w małym pokoiku, w którym chyba miała panować przyjemna atmosfera, ale wcale tak nie było. Amber, czyli około trzydziestoletnia kobieta z którą miałam rozmawiać o ostatnich wydarzeniach wydawała się miła, ale już po kilku minutach stwierdziłam, że jest po prostu sztuczna. Siedzący obok niej Igor nie mówił natomiast nic, tylko notował. Opowiedziałam im wszystko. Od zwyczajów w domu i braku dostępu do internetu, przez indywidualne nauczanie dzieci, kończąc na zamordowaniu Jaspera i moją rozmową z Chanell. Nie chciałam wspominać o takich szczegółach jak ładne części ciała u Camerona, ale Amber była bardziej dociekliwa niż sądziłam. Skończyło się na tym, że moja rozmówczyni wyglądała jakby połknęła owada, Cam zasłaniał usta dłonią żeby powstrzymać wybuch śmiechu, a Igor patrzył na mnie, jakby mi nagle trzecie oko wyrosło. A przecież on tylko robił notatki!
- Więc twoim zdaniem Elliot ci pomógł? - Zapytała kobieta przeglądając swoje papiery. Zaczynało mnie powoli męczyć to, że potrafiła jedno pytanie zadawać na dziesięć różnych sposobów.
- Tak. Twierdzę, że mi pomógł. Od początku różnił się od pozostałych. Jakby jako jedyny wcale nie chciał zrobić mi krzywdy. - Powiedziałam twardo, tracąc powoli cierpliwość.
- Tak, żeby potem zabawić się gdzieś w kącie... - Wtrącił Cam, oglądając swoje paznokcie. Szlag mnie powoli trafiał...
- Nie każdy samiec myśli tylko o jednym. - Popatrzyłam na niego z ironią, a on podniósł na mnie zaskoczony wzrok.
- Mam to rozumieć jako cios w moją męskość?
- Rozum to sobie jak chcesz. - Odparłam obojętnie. Tak jak mówiłam, szlag mnie trafiał.
Oczywiście Amber miała jeszcze mnóstwo pytań a ja powoli robiłam się nimi znudzona. No bo ileż można powtarzać w kółko tę samą historię? W końcu zaczęłam być naprawdę złośliwa, opisując dosłownie wszystko łącznie z tym, w jakich kubkach Zack pił kawę jakiego dnia i chyba to ją zniechęciło.
- Chcę zobaczyć się z Elliotem. - Powiedziałam jak tylko wyszliśmy z tego „przytulnego” pokoiku.
- Nie ma mowy. - Reakcja Camerona była do przewidzenia. Jak zawsze. Wywróciłam oczami doprowadzając go powoli do szału. - Nie dość ci już towarzystwa takich jak on?
- No ty mi się jeszcze nie znudziłeś... - Mruknęłam obejmując go za szyję z bezczelnym uśmiechem. Musiał się zgodzić. Nie było innej opcji.
- Jeżeli spróbuje ci coś zrobić, to osobiście odstrzelę mu jaja...
- Tak, tak. - Szłam już w stronę naszego tymczasowego mieszkania. - Załatw to dla mnie.
W naszym pokoju normalnie panował ten rodzaj bałaganu, gdzie każda rzecz ma swoje miejsce. Na przykład ubrania Camerona i Nicholasa leżały porozrzucane wszędzie i jedynym sposobem żeby przekonać się, czy są świeże, było sprawdzenie zapachu i stopnia pogniecenia. Na samym początku biedny Domein próbował to jakoś ogarnąć i upychał ciuchy po wszystkich szafkach, ale w końcu poddał się stwierdzając, że jest zbyt mało miejsca. Pranie robili Cam na zmianę z Xanderem, więc kiedy nie wiedziałam, czy któreś z moich ubrań jest prane, czy też nie, po prostu wrzucałam je do kosza z brudami. Może to wredne, bo dostarczałam tym biedakom jeszcze więcej pracy, ale jeśli chodzi o porządki domowe, to rozleniwiłam się przez ostatni czas.
Tak więc kiedy weszłam do środka i zobaczyłam idealny porządek stwierdziłam, że podczas mojej nieobecności naprawdę sporo musiało się pozmieniać. Dywany były wyniesione, mieszkanie wywietrzone, podłoga wyraźnie umyta bo nie było śladów wylanego lakieru do paznokci Domeina tuż przy stoliku, a przy wejściu do łazienki stały cztery walizki najwyraźniej czekające na wyniesienie.
- A co tu się tak właściwie wyprawia? - Zapytałam chcąc wejść do środka, ale Domi powstrzymał mnie w ostatniej chwili.
- Nie brudź mi podłogi. Jest sprzątanie, bo w końcu zaraz wyjeżdżacie. Rocket cię już spakowała, bo musiałem tu ogarnąć... - Zakomunikował chłopak w gumowych rękawiczkach.
- Robert cię do niego zaprowadzi, ale ostrzegam, że nie ręczę za siebie jeśli ten gnojek coś ci zrobi... - Oświadczył wchodzący na „czystą podłogę” Domeina Cameron, przez co najwyraźniej naraził się bratu.
- Czyli widzisz? Możesz iść. - Czarny zbył mnie machnięciem ręki, po czym wskazał na warkoczyka - A ty bierz te walizy i zanieś je do samochodu. I wynocha z mojej czystej podłogi! - Krzyknął, a ja powoli zaczęłam się wycofywać, zostawiając biednego Cama w jego łapskach.
Robert czekał już na mnie na korytarzu i bez słowa ruszył w nieznanym mi kierunku.
- Dlaczego chcesz się z nim spotkać? - Zapytał w końcu, przeciągając swoją kartą po czytniku otwierającym drzwi.
- Sama nie wiem. Będzie sądzony tak, jak pozostali? - Zapytałam. Z jakiegoś względu ten chłopak obchodził mnie bardziej niż inni mimo, że pracował dla mojego ojca. Możliwe, że gdyby nie on, byłabym już martwa.
- Możliwe, że zastosują wobec niego jakieś środki łagodzące. Cameron mi powiedział, co ten człowiek dla ciebie zrobił, ale jeden dobry uczynek nie zmaże tych wszystkich złych, więc nie nastawiałbym się na wiele. - Stwierdził tak po prostu, otwierając kolejne drzwi, tym razem za pomocą normalnego klucza.
Znaleźliśmy się w tej samej sali, w której zza lustra weneckiego można było oglądać przebieg przesłuchania. Robert podszedł do kolejnych drzwi przez które wchodziło się ko kolejnej sali i popatrzył na mnie uważnie.
- Jestem tutaj cały czas. Widzę was, ale nie słyszę, jednak gdybym był zaniepokojony tym, co tam się dzieje, będę interweniował, rozumiesz? - Pokiwałam głową ze znudzeniem. - Masz dziesięć minut. - Oznajmił otwierając drzwi
Właściwie nie miałam żadnego konkretnego planu ani niczego, co koniecznie chciałabym mu powiedzieć. Po prostu wiedziałam, że muszę się z nim spotkać nawet, jeśli Cameron i wszyscy inni byli temu przeciwni. Chociażby po to, żeby się dowiedzieć, dlaczego postanowił mi pomóc.
Miał blond włosy w nieładzie i zielone oczy. Nie dałabym mu więcej niż dwadzieścia lat ale to pewnie przez niemal dziecinny typ urody. Tacy ludzie nawet w wieku trzydziestu lat będą wyglądać młodzieńczo.
- Mam nadzieję, że nie przyszłaś tutaj jako kolejna miła pani chcąca mnie przesłuchać. Naprawdę to już się robi nudne. - Powiedział na wstępie, siedząc przy długim stoliku, który poza dwoma krzesłami był jedynym meblem w pomieszczeniu.
- Chwilowo mam dość takich pań. - Usiadłam na drugim krześle przyglądając mu się bez krępacji, ponieważ on robił dokładnie to samo.
- Myślałem, że Cameron Parker będzie trzymał swoją dziewczynę z dala od nich. - Stwierdził z rozbrajającym uśmiechem. - Nie wiem, czy wiesz, ale twój ojciec nie pochwala tego związku. - Rzekł siląc się na poważny ton, na co ja zareagowałam głośnym cmoknięciem.
- Tatuś ma specyficzny charakter. A ja lubię się buntować. - Odparłam nawijając włosy na palec niczym mała dziewczynka i przyprawiając Elliota o atak szczerego śmiechu, upodabniający go nieco do Nicholasa. - Przyszłam, żeby ci podziękować. - Momentalnie przestał się śmiać i popatrzył na mnie jakbym powiedziała coś kompletnie niedorzecznego. - Za to, że mi pomogłeś. I chciałabym się dowiedzieć, czemu tak właściwie to zrobiłeś? - Spojrzałam na swoje dłonie, bo nagle zrobiło mi się głupio. Robert miał rację. Niby czemu Elliot miałby mi się z czegokolwiek tłumaczyć?
- Ty chcesz wiedzieć, czy ci po drugiej stronie lustra? - Zapytał kładąc na stół spięte kajdankami dłonie, na które mimowolnie spojrzałam.
Przeniosłam wzrok na jego twarz, ale on patrzył się w stronę drzwi i lustra weneckiego. Cały jego dobry humor momentalnie się ulotnił
- Ja chcę wiedzieć. - Powiedziałam a Elliot przeniósł wzrok na mnie. Wytrzymałam jego spojrzenie, co wcale nie było proste.
- Łatwa robota, dobra płaca. Wiedziałem, że to co robi twój ojciec nie jest do końca legalne, ale dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, co on rzeczywiście knuje, a wtedy było już za późno, żeby się wycofać. Sprowadzał na świat kolejne dzieci i mówił o tobie jak o jakimś bożku. Dla tych dzieciaków byłaś niczym Chrystus Zbawiciel. Odmiana losu. A gdybyś wtedy pojechała z Samuelem, nikt by cię nie znalazł. I nie pomogłyby nawet znajomości Parkera. Po prostu zrobiłem to, co należało. - Mówił patrząc tępo w blat stołu, po czym spojrzał na mnie przygryzając wargę jakby się wstydził.
- Ale wiedziałeś, że przez to ty pójdziesz siedzieć. - Stwierdziłam w końcu słysząc trzykrotne pukanie do drzwi będące chyba oznaką, że czas nam się kończy.
- Ryzyko zawodowe. - Wzruszył ramionami na powrót przywołując uśmiech na usta. Nagle z niewiadomych przyczyn zrobiło mi się go bardzo szkoda. W gruncie rzeczy nie wydawał się złym człowiekiem, tylko wplątał się w niewłaściwe towarzystwo.
Usłyszałam jak drzwi się otwierają i nie musiałam patrzeć na Roberta żeby wiedzieć, że jest zły. Spojrzałam jednak na niego przez ramię. Odsunął się na bok i ręką wskazywał wyjście, zaciskając wargi ze złości. Wstałam, uśmiechając się do niego promiennie i zanim wyszłam odwróciłam się jeszcze do Elliota, przykładając dłoń do ust i posyłając mu całusa.
- Jesteś prawie tak dziecinna, Jak Cameron. - Poinformował mnie na wstępie.
Zignorowałam jego uwagę. W tamtej chwili wydawało mi się, że nic nie jest w stanie zepsuć mu nastroju. To dziwne, bo byłam w jakimś rodzaju śpiączki, wcześniej zabijając trzy osoby a jedyne, o czym myślałam, to że mi się nudzi. Nie potrafię tego wyjaśnić. Po prostu przyjęłam wieść o śmierci tych osób obojętnie, co z jednej strony mnie przerażało, ale z drugiej wydawało się naturalne. Czasu nie cofniemy, a przecież oni chcieli mnie skrzywdzić. Tak to sobie tłumaczyłam i nie widziałam w swoich czynach nic złego. Z perspektywy czasu jednak stwierdzam, że moje zachowanie nie było ani trochę naturalne.
Miałam iść coś przekąsić, ale ktoś złapał mnie za ramię. Zaskoczona odwróciłam się i uśmiechnęłam widząc Cama.
- Nie pożegnasz się ze mną? - Zapytał zanim wpił się w moje usta. On tak genialnie całował. A ja na śmierć zapomniałam o tym, że w końcu mamy się rozstać. Byłam tak pochłonięta innymi sprawami, że nawet tekst Domeina o tym, że wyjeżdżamy nie wydał mi się podejrzany.
Cami zaciągnął mnie w jakiś ciemny zakamarek i unieruchomił ręce nad głową, trzymając je za nadgarstki. Przyciskał mnie swoim ciałem do ściany, całując we wszystkie możliwe miejsca, do których tylko był w stanie sięgnąć.
- To ma być pożegnanie? - Zapytałam wypuszczając głośno powietrze. - Bo moim zdaniem, zmierzamy tylko do jednego. - Popatrzyliśmy na siebie kiedy oderwał się ode mnie.
W ostatnim czasie w ogóle nie mieliśmy dla siebie czasu, więc naprawdę miałam na niego ochotę. A on wpatrywał się we mnie swoimi wtedy ciemnobrązowymi oczami z pożądaniem, które doprowadzało mnie do szaleństwa. Oboje tego chcieliśmy. Nawet, jeśli mieliśmy mało czasu a chwila i miejsce były najmniej odpowiednie.
- I chcesz się kochać tutaj? - Zapytał cicho, rozglądając się dookoła z łobuzerskim uśmiechem. Pokiwałam głową, a on powrócił do obsypywania mnie pocałunkami. Nie pozostawałam mu dłużna, wsuwając dłonie pod koszulkę i dotykając umięśnionego torsu.
Nie mieliśmy stuprocentowej pewności, że nie zostaniemy nakryci, ale to chyba jeszcze bardziej nas ekscytowało. Niczym dwójka licealistów w szkolnej toalecie. Zachichotałam na tę myśl.
- Żyj tak jakby jutra miało nie być a każdy seks przeżywaj jak pierwszy. - Wymruczał mi do ucha, rozpinając spodnie i zsuwając mi je niemal do kostek. - I znajdź kobietę, która będzie godziła się na twoje szaleńcze propozycje. - Dokończył patrząc mi prosto w oczy, z rozbrajającym uśmiechem małego chłopca, który właśnie chce napsocić.
Złączył nasze usta w powolnym pocałunku, który mógłby trwać i trwać a pode mną ugięły się nogi i jęknęłam cicho, nie myśląc zupełnie o tym, że ktoś może nas nakryć. Cami powoli zsunął ze mnie bokserkę pozostawiając mnie w samej bieliźnie a potem zrzucił z siebie koszulkę która dołączyła do reszty naszej garderoby na podłodze. Uwolnił moje piersi z biustonosza i zaczął je pieścić, ściskając mnie jednocześnie za pośladki. Rozpięłam mu luźne spodnie które same się z niego zsunęły. On pozbył się już dolnej części mojej bielizny i stałam przed nim zupełnie naga, przyciskana do zimnej ściany. Ale to nie chłód wywoływał dreszcze na mojej skórze. Mimowolnie spojrzałam w stronę wąskiego, ciemnego korytarzyka który dzielił nas od monitorowanej części budynku.
- Jeśli ktoś będzie szedł usłyszę to i będziemy mieli wystarczająco dużo czasu, żeby doprowadzić się do porządku. - Szepnął widząc moją minę. Mimo wszystko nie chciałam żeby ktoś nas nakrył, ale chwilami zapomniałam o jego wyostrzonym słuchu, który teraz i ja posiadałam.
Jego bokserki nie stanowiły dla nas problemu przez długi czas i moment później poczułam go w sobie, odchylając głowę do tyłu.
Jestem pewna, że tak wspaniale mogło być mi tylko z Cameronem. Ludzie postrzegali go jako kogoś nieokrzesanego, w ogóle nie zwracając uwagi na jego pozytywne cechy. A prawda była taka, że on bał się pokazać się od tej dobrej strony, bo ktoś mógłby się zorientować, że ten bezwzględny bandzior jednak ma serce.
Oddychałam głośno bawiąc się jego warkoczykiem. Zdecydowanie wolałam wyprawiać takie harce w łóżku, bo jednak lepiej było przytulać się do niego w miękkiej pościeli, niż na podłodze. Miał rumieńce na twarzy i przyglądał mi się zagryzając wargę. Zaczęłam powoli się ubierać, obserwując go kątem oka. Jakoś nie mogłam wytrzymać tego, w jaki sposób na mnie patrzył.
- Nie tak wyobrażałem sobie to pożegnanie. - Rzekł w końcu, kiedy rzuciłam w niego jego koszulką.
- Ja też nie. Mogłeś jednak znaleźć nam jakieś milsze miejsce. - Cmoknęłam w jego stronę z przekąsem.
- Wiesz, że nie o to mi chodzi. - Zirytował się od razu, podnosząc się do pozycji stojącej, przez co miałam przez moment świetną okazję oglądania jego seksownego ciała.
Zapiął swoje spodnie i złapał mnie za ręce. Jego dotyk nadal przyprawiał mnie o dreszcze. Pocałowałam go lekko i schyliłam się po sweterek.
- Bo to nie było pożegnanie, Cameron. I oboje doskonale o tym wiemy. - Popatrzyłam na niego z wyższością. - Więc jedź tam, odpocznij sobie i wracaj. - Odwróciłam się poprawiając włosy. - I nie uprzykrzaj za bardzo życia tamtejszym strażnikom. Wystarczy, że ci z Los Angeles cię nie lubią. - Zostawiłam go całkowicie skołowanego i zaskoczonego. Wtedy miałam już pewność, że wróci.   
Są wakacje, a ja kompletnie na nic nie mam czasu! I jeszcze rozdział jest okropnie długi, a miał być jeszcze dłuższy! Drugą część, pisaną przez Camerona wstawię pewnie w piątek lub sobotę. Wiem, że krótki odstęp czasu, ale i rozdział będzie dużo krótszy od tego. Bo jest już gotowy, i biorę się za pisanie epilogu.  I tak możecie mnie zamordować, bo przecież ten miał być ostatni. Ale w końcu obiecałam wam krwawą scenę! No bo ta część w ogóle mi się nie podoba, włączając w to końcową scenę. Ale to dlatego, że gotowy rozdział usunęła mi młodsza siostra i musiałam go odtwarzać, a jak wiadomo, to nigdy nie wychodzi tak samo. I pewnie teraz już większość z was nie wierzy w to rozstanie Cama i Evy, ale ja was jeszcze zaskoczę! Wspominałam coś o krwawej scenie? :P
I w ogóle to tutaj jest poruszane tyle tematów... Chanell, Elliot, nowe zdolności Evy, i to wszystko na raz więc nie zdziwię się, jeśli ktoś się pogubi, chociaż starałam się to napisać jakoś z sensem.  
Lecę już nadrabiać u was! Buziaki :*