środa, 27 sierpnia 2014

Jes­tem jak za­gad­ka, której sam nie mogę rozwiązać...

Z perspektywy Xandera
Otwieram oczy żeby spojrzeć na zegarek wskazujący siódmą czternaście. Przykrywam kołdrą Rocky, która nadal rozkrywa się w nocy niczym małe dziecko. Ona mamrocze tylko coś pod nosem i przekręca się na drugi bok. Odgarniam włosy z czoła i przyglądam się przez chwilę swojej królowej. Organizm domaga się nikotyny, więc wyjmuje paczkę Cameli i przyglądam się jej przez chwilę. Kolejny raz myślę o zerwaniu z nałogiem, ale po minucie czy dwóch i tak wyciągam papierosa. Podpalam jeden jego koniec, drugi wkładając do ust. Otwieram okno bo wiem, jak Domein nie lubi kiedy palę w domu. Opieram się o parapet i wyglądam przez okno. Duże boisko na którym grałem w piłkę jako dziecko. Pozostałe dwa budynki należące do agencji. Wszystko ogrodzone wysokim murem, zakrywanym przez rząd starych drzew. W głowie majaczą mi sceny mojego dzieciństwa. Dzieciństwa, które skończyło się stanowczo zbyt szybko. Wyrzucam niedopałek przez okno i idę w stronę łazienki. Staję przed lustrem i patrze na swoje odbicie. Wory pod oczami będące skutkiem całonocnego przesiadywania przed komputerem. W połączeniu z licznymi bliznami będącymi pamiątką po wypadku samochodowym dają przykry widok. Wchodzę pod prysznic ze smutkiem patrząc na swoje nagie ciało.
Przypominam sobie scenę, w której lekarz mówi, że już nigdy nie będę chodził. Odwiedziłem go po czterech latach spędzonych na operacjach i rehabilitacji. Powiedział, że to cud. Że Bóg i modlitwa sprawili, że znowu mogę chodzić. Nigdy nie modliłem się do Boga. Nie wierzę w Boga. Wierzę w siebie i moich bliskich. I to siła woli i ich pomoc sprawiły, że dzisiaj nie siedzę sparaliżowany w łóżku, czekając aż mi ktoś łaskawie pomoże się ubrać.
Wychodzę spod prysznica i wycieram włosy ręcznikiem. Ubieram się w czarną koszulkę i spodnie i wracam do pokoju po buty i laptopa.
Na korytarzu mijam ludzi opłakujących swoich bliskich, którzy wczoraj zginęli lub zostali ciężko ranni. Czuję się winny chociaż wiem, że nie powinienem. Xandera Parkera nie stać na współczucie. Morderca który zabija z zimną krwią nie ma pozytywnych emocji. Kierują nim strach, ból i cierpienie innych, a nie empatia czy współczucie. Uśmiecham się na tę myśl, wchodząc do kuchni. Kilka sekund wystarcza, żebym rozpracował znajdujące się w niej osoby. Dziwi mnie fakt, że wcale nie są zaniepokojone z powodu mojego przybycia. Wręcz przeciwnie, widać na ich twarzach ulgę. Szybko parzę sobie kawę i wychodzę do pustej jadalni. Siadam w kącie i otwieram laptop. Moje małe okno na świat, pełne liczb, kodów i mniej lub bardziej przydatnych informacji na temat przyjaciół i wrogów. Czekam na przybycie Farella, którego spodziewam się koło ósmej trzydzieści. Słyszę Camerona który wchodzi do jadalni z talerzem kanapek i wielkim uśmiechem na ustach. Odpowiadam mu tym samym, ale nie odrywam nawet wzroku od komputera. Przegapię jedną cyfrę i ktoś może się zorientować, że grzebię w policyjnej bazie danych. Kiedy w końcu otwieram foldery z potrzebnymi mi informacjami, mogę na chwilę oderwać wzrok od komputera.
Patrzę w oczy młodszemu bratu czując, jak przyśpiesza mi serce. Przez chwilę żaden z nas się nie odzywa a potem on splątuje swoje palce z moimi. Czuję jak Domi zachodzi mnie od tyłu i przytula za szyję. Nasze relacje nigdy nie były jak u innego rodzeństwa. Zawsze było w tym coś intymnego, na co nie możemy pozwalać sobie przy innych. Znamy swoje myśli, potrafimy porozumiewać się bez słów. Kocham moich braci. Nic nie może się równać z uczuciem, które pojawia się w moim sercu kiedy ta dwójka jest gdzieś w pobliżu.
Domi siada na krześle obok a Cam zajmuje się jedzeniem kanapek i proponuje, żebyśmy też zjedli. Domein odmawia, bo kolejny raz się głodzi. Robi to, żeby Nicholas w końcu zaczął się odzywać. Ja, ponieważ muszę zająć się kopiowaniem informacji.
Do jadalni wchodzi Farell w towarzystwie Mii i Codyego. Franco uśmiecha się do mnie z wyższością, jakby był pewien swojej przewagi. Skończywszy pracę zamykam komputer i z miną pokerzysty przyglądam się przybyłym. W drzwiach zbiera się kilka osób i patrzą na członków mającego się zaraz odegrać przedstawienia.
-Cody powiedział, że nie chcesz z nim współpracować...-Zaczyna Farell a stojący za nim rudzielec uśmiecha się sarkastycznie.
-Dziwi się pan że...-Wtrąca zirytowany Cameron ale uciszam go uniesieniem dłoni. Chłopak mruczy coś pod nosem, ale nie dokańcza swojej wypowiedzi.
Nie patrzę na Michaela, tylko na Codyego, który jak ognia unika mojego wzroku. Jest zwykłym tchórzem i gdybym miał charakter Camerona, to pewnie wykrzyczałbym mu to w twarz. Jednak w przeciwieństwie do mojego brata, lepiej umiem kontrolować swoje emocje i nie pokazuję ich całemu światu.
-Po rozmowie z Mią stwierdzam, że masz rację i odsuwam go od sprawy...-Widzę jak uśmiech Codyego znika z jego twarzy, ustępując miejsca zaskoczeniu i złości.
-Coś ty mu nagadała?-Pyta Franco dumną z siebie dziewczynę, która stoi z boku z założonymi na piersi rękoma.
-To, co już dawno powinnam powiedzieć. I zapewne Lin potwierdzi moje słowa jak tylko się obudzi. Jesteś zwykłym dupkiem.-Wyrzuca z siebie dziewczyna a ja skrycie podziwiam jej postawę. Nie dość, że od początku się nie wywyższała, to jeszcze była szczera i naprawdę przydatna. Uśmiecham się do niej lekko, pokazując że podoba mi się jej zachowanie.
Patrzę, jak Cody podchodzi do niej i unosi rękę żeby ją skrzywdzić, ale Domein w ostatniej chwili uderza go pięścią i twarz. Franco zatacza się i patrzy z rządzą mordu w oczach na mojego młodszego braciszka. Mam ochotę zabić go za to, że chce podnieść rękę na czarnego ale wiem, że powinienem dać Domiemu się wykazać. Kiedy rudzielec po raz kolejny próbuje uderzyć młodszego ten bez zastanowienia posyła mu kopniaka z półobrotu i kolejnym ciosem powala go na ziemię.
-Jak cię ojciec w domu szacunku dla kobiet nie nauczył, to ja cię zaraz nauczę...-Mruczy pod nosem do wijącego się z bólu Codyego, po czym wyciera dłonie o spodnie i zakłada ręce na piersi, patrząc na niego z góry.
-Tak więc po namyśle i rozmowie z kilkoma osobami chce cię prosić, żebyś to ty przy pomocy swoich braci poprowadził tę sprawę.-Oświadcza Farell, czym w ogóle mnie nie zaskakuje. Wręcz przeciwnie, myślałem wczoraj nad tym, czy zgodziłbym się poprowadzić to sam. Nawet rozmawiałem o tym z młodszymi i doszliśmy do wniosku że jak do tej pory Cody i tak był mało przydatny.
-A czy twoi ludzie ufają mi na tyle, żebym mógł to zrobić?-Odzywam się po raz pierwszy tego dnia. Mój głos jest dziwnie ochrypły, jak codziennie rano. Nie patrzę na Michaela, tylko na grupę przyglądających się nam osób. Farell odwraca się w ich stronę i przygląda im przez chwilę, po czym powraca do mnie. Otwiera usta żeby coś powiedzieć, ale ubiega go kobieta wyłaniająca sie z grupy.
-Nie ufam ci...-Wyznaje z odwagą a ja tylko dzięki sile woli nie otwieram ust ze zdziwienia.-Przez ciebie straciłam męża...-Jej ręce zaczynają się trząść, ale mimo to nadal na mnie patrzy, za co ją szczerze podziwiam.-Ale wczoraj gdyby nie twój brat, zginęłaby moja córka...-Jej wzrok wędruje na chwilę w stronę Camerona.-I nie wiem, co mam o was myśleć. Ale wiem, że jesteś jedyną osobą, która ma możliwość rozpracowania Marshala i zniszczenia go. I ufam że go dopadniecie.-Po jej policzku spływa samotna łza a ja mam szczerą ochotę ja przytulić.
Nie wiem, czemu. Nie powinno tak się dziać. Moje emocje powinny być takie, jak wyraz twarzy. Obojętne. Ale obojętność jest tym, do czego mi teraz daleko. Zdaję sobie sprawę, że zaczyna mi zależeć na życiu tych ludzi. Najchętniej uderzyłbym się za to. Nie powinno tak być. Człowiek który okazuje emocje, którym kierują pozytywne uczucia, to człowiek przewidywalny. Łatwo go rozpracować a przez to zniszczyć. A ja jestem niezniszczalny. Nieprzewidywalny. I czego by nie powiedzieli, to umysł, inteligencja i silna wola są moimi mocnymi stronami. Właśnie przez to zaszedłem tak daleko, a każdy agent w stanach zjednoczonych zna nazwisko Parker.
Zdaje sobie sprawę że już od minuty stoję na środku jadalni, w której wszyscy skupiają wzrok na mnie, czekając aż podejmę decyzję. Kiwam lekko głową i pozwalam sobie na delikatny uśmiech chociaż wiem, że nie powinienem.
-Póki Marshal nie zostanie schwytany, żadnemu członkowi agencji nie spadnie z naszego powodu włos z głowy. Zrozumiano?-Pytam słabym głosem chociaż wiem, jaka będzie odpowiedź.
-Tak jest szefunciu...-Mówi Cam w imieniu wszystkich i daje mi całusa w policzek. Mam ochotę go skarcić za to, że zrobił to w towarzystwie tylu osób ale nie potrafię się do tego zmusić. Kolejna moja słabość, zwana potocznie braterską miłością.
Biorę laptop ze stołu i wolnym krokiem udaję się z powrotem do pokoju. Osuwam się na podłogę i chowam twarz w dłoniach. Przytłacza mnie to wszystko. Ta odpowiedzialność za czyjeś życie. Ale taka jest cena bycia na szczycie. Bo wbrew pozorom ja jestem na szczycie. Chociaż niektórzy twierdzą, że bardziej stoczyć się nie można. Nie prawda. Mam swoje zdanie na ten temat i nie będę o tym dyskutował bo wiem, że to i tak nie ma sensu. Nigdy nie narzucałem nikomu swojego zdania. Uciekłem z więzienia w wieku dwudziestu lat, skracając tym samym swoją odsiadkę z dziesięcioletniej, na tylko dwuletnią. Dwa razy pomogłem bratu uciec z więzienia i niezliczoną ilość razy wykiwałem agentów. Dostanie się do policyjnej bazy danych, czy nawet dokumentów agencji jest dla mnie proste niczym wiązanie sznurowadeł. Mówią, że to geniusz. Bo tak nazwali mnie kiedy miałem piętnaście lat. Rzekomo ja i moi bracia mamy dużo wyższy iloraz inteligencji niż inni. Może i tak. I to jest najgorsze. I myślę nad tym już od kilku dni.
 Bo jeśli przeciętnego człowieka wpakują do więzienia, to nie pozostaje mu nic innego jak tylko odsiedzieć wyrok do końca. Myśli, że stamtąd nie ma wyjścia. Ja zauważam niedociągnięcia. Luki w systemie i potencjalne drogi ucieczki. I teraz miałbym przesiedzieć w takim miejscu resztę swojego życia. To jakby położyć przed dzieckiem cukierek i zabronić mu go zjeść. Śmieszne.
-Farell kazał ci przekazać, że chce z tobą porozmawiać...-Zawiadamia mnie Rocky, ale milknie kiedy tylko widzi w jakim jestem stanie.
Podchodzi do mnie i zdejmuje dłonie z twarzy. Przez chwilę patrzy mi prosto w oczy a ja wiem, że jako jedna z nielicznych potrafi mnie rozpracować. Nie muszę jej nic mówić, żeby w kilka sekund pojęła co mnie dręczy. Odgarnia mi włosy z czoła i przytula do siebie mocno. Ściskam ją niczym małe dziecko i tkwimy tak przez jakiś czas. Mógłbym obejmować ją tak godzinami. Kocham moją królową. Odsuwa się ode mnie powoli i całuje mnie w czoło. Wiem. Wiem, że muszę wstać, opanować się, wrócić tam i udawać tego twardego, aroganckiego dupka za którego wszyscy mnie uważają. Kiwam głową i uśmiecham się na znak, że już wszystko w porządku. Przegarniam ręką włosy wychodząc na korytarz i ponownie przybieram obojętny wyraz twarzy. Wchodzimy z resztą ekipy do sali obrad i zajmujemy swoje miejsca. Zauważam Codyego który siada po prawej Farella. Patrzy na mnie ze szczerą nienawiścią co mnie po prostu śmieszy. Dostrzegam w rogu Camerona rozmawiającego przez telefon, prawdopodobnie z Elizabeth albo naszym ojcem. Kiedy kończy rozmowę i siada obok mnie a wszystkie miejsca za okrągłym stołem są już zajęte, zapada prawie idealna cisza. Wszyscy skupiają swój wzrok na mnie a ja mimowolnie zaczynam się stresować. Wyjmuję papierosy i w pośpiechu zapalam jednego. Zaciągam się dymem i wzdycham głośno.
-Więc, jakie masz plany, geniuszu?-Pyta z sarkazmem i złością Franco, na co Cam wybucha śmiechem.
-Na pewno bardziej ambitne, niż siedzenie na dupie przez dwa dni i wydawanie bezsensownych poleceń...-Wypala młodszy. Cody zakłada ręce na piersi i unosi podbródek niczym obrażone dziecko.
-Trzeba przesłuchać Allana i może po raz kolejny Oustina...-Zaczynam, gapiąc się w sufit. To dużo ciekawsze niż widok kilkunastu tępo wpatrzonych we mnie osób.-Zajmiemy się tym z Camem i Domim. Można też złożyć wizytę Margaret i Dianie...Zakładam, że są w areszcie?-Zwracam się do Michaela. Mężczyzna kiwa głową.-Dobrze, Caleb i Amir z nimi porozmawiają. Jeśli nie będą chciały współpracować, Cameron wyciągnie z nich co trzeba.-Nie muszę patrzeć na brata, żeby wiedzieć, że na jego twarzy pojawia się cwaniacki uśmieszek. Cieszy się jak dziecko, o czym ja doskonale wiem.-Tu jest szkoła, więc zajęcia trzeba tymczasowo odwołać. W razie kolejnego ataku nie możemy narażać dzieciaków...
-Ale to się odbije na ich ocenach!-Przerywa mi oburzona kobieta siedząca obok Kasandry. Widząc moje zainteresowanie kontynuuje-Ja rozumiem zagrożenie, ale trzecioklasiści mają za trzy miesiące egzaminy. Nie mogą teraz przerwać nauki.-Mówi patrząc na mnie.No tak...Kolejny problem wagi państwowej. Wzdycham głośno.
-Zakładam, że jest pani dyrektorką szkoły...-Kobieta kiwa głową i patrzy na mnie oczekując dalszych wyjaśnień.-Powinna być pani przygotowana na takie okoliczności. Jeśli jednak pani się upiera, można zostawić uczniów w agencji, ale robi to pani na własną odpowiedzialność. W budynku powinny zostać tylko te osoby, które są kompletnie wyszkolone i na coś się przydadzą. Zostawianie nastolatków to niepotrzebne narażanie ich życia...-Tłumaczę jej jak małemu dziecku. Wydaje mi się, że nigdy nie zrozumiem toku myślenia niektórych ludzi. Kobieta kiwa głową ze zrozumieniem i nie dodaje nic więcej.
-To wszystko?-Pyta Farell. Zdaję sobie sprawę z tego, że przez cały czas przygląda mi się uważnie.
-Trzeba jeszcze sprawdzić magazyny z bronią. Nicky, Chris...To wasza robota.- Spoglądam kątem oka na chłopaków.-I zapomniałbym. Trevor, porozmawiaj z siostrą. Nawet nieświadomie może coś wiedzieć.-Dodaję i wstaję, uważając rozmowę za zakończoną. Wychodzę z pomieszczenia jako pierwszy a zaraz za mną rusza cała reszta.
Na korytarzu dopada mnie Cami i oświadcza, że Eva jest w śpiączce i jak tylko się obudzi, nasz ojciec ją tu przywiezie. Młodszy cieszy się przy tym jak dziecko, więc na mojej twarzy też wykwita uśmiech. Zmienił się. Chociaż nie, źle to ujmuję. Eva go zmieniła. I pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo. Zanim się do siebie zbliżyli Cameron był prawdziwym dupkiem. Nie dbającym ani o siebie, ani o innych. Nie zależało mu na niczym, nawet na życiu. Uważał, że nie ma dla kogo żyć. Że jeśli mi by się coś stało, to ktoś by za mną płakał, a on jest sam. Zawsze z Domim mu wmawialiśmy, że ma nas dwóch, że dla nas jest najważniejszy, ale jego to nie obchodziło. Teraz taki nie jest. Częściej się uśmiecha i zaczął się przejmować. Domyślam się, ile kosztowała go taka zmiana i jestem z niego naprawdę dumny. Chociaż może to nie takie dobre. Bo gdyby nie zakochał się w Evie, teraz nie byłoby mu tak ciężko. Już raz stracił swoją miłość. A teraz będzie musiał stracić ją ponownie i domyślam się, jak bardzo będzie to przeżywał. Chciałbym mu tego oszczędzić, ale nie potrafię. Bo są rzeczy, z którymi musi sobie sam poradzić.
Siadam przy stole i jem zupę którą ugotowała Hana. Nawet nie zwracam uwagi na smak. Odstawiam talerz do zlewu i idę w stronę "naszego" mieszkania. Czuję się tu obco i wiem, że mnie tu nie chcą. Część z nich podjęła współpracę z nami ze względu na to, ze pozbędą się przez to Marshala a część, bo ja i młodsi się poddamy i będą mieli nas z głowy. Bo tak to właśnie działa. Jesteśmy dla nich tylko problemem, z którym w żaden inny sposób nie można sobie poradzić. Dlatego najlepiej zamknąć nas w klatkach bez dostępu do świata zewnętrznego. Bo tak właśnie się stanie. Włamałem się ostatnio do bazy danych agencji. Czego to człowiek z nudów nie zrobi...Tak czy inaczej przyglądałem się bliżej zakładom karnym podlegającym agencji i są dwie możliwości. San Antonio w Teksasie albo Richmond w Wirginii. Osobiście wolałbym Richmond. Odsiadywały tam takie osobistości jak Mark Butler czy Josh Marvin. Pierwszego aresztowali w pięćdziesiątym dziewiątym, drugiego w osiemdziesiątym piątym. Obaj nieźle namieszali i przez długi czas mieli pod sobą wszystkie większe gangi w całej Kalifornii, Nevadzie i Nowym Jorku. Po schwytaniu Marvina pojawił się kolejny powód do zmartwień. Xander Parker. Może to nieskromne z mojej strony, że stawiam się na równi z nimi, ale tak właśnie jest. Więc trzeba mnie powstrzymać. Jeśli miałbym wybierać między spędzeniem reszty życia w więzieniu a śmiercią, nawet najbardziej bolesną to z pewnością wybrałbym to drugie. Bo nie boję się śmierci. To byłoby głupstwo zważywszy na liczbę osób którym odebrałem życie. Wyszedłbym na tchórza. Agenci nie są aż tak głupi i doskonale zdają sobie z tego sprawę. Dlatego pozostawią mnie przy życiu. Kilkukrotnie zastanawiałem się co w moim przypadku oznacza słowo dożywocie. Na pewno dłużej, niż u przeciętnych ludzi, bo starzeję się wolniej. I nie jestem do końca pewny, ale podejrzewam że to zdecydowanie za długo jak dla mnie. I boję się, że prędzej czy później popełnię jakieś głupstwo. Jak zawsze. Bo z doświadczenia wiem, że człowiekowi w zamknięciu przychodzą różne, często głupie pomysły do głowy.
Słyszę głośny śmiech Rocky, która stoi tuż za mną. Domyślam się, czemu jest taka rozbawiona. Właśnie zauważyła mnie, siedzącego przy biurku przed zamkniętym laptopem i gapiącego się na ścianę. Też się uśmiecham i odwracam się na krześle obracanym. Siada mi okrakiem na kolanach i patrzy prosto w oczy. Ciągle sobie powtarzam, że robię to dla niej. Że dam się skuć i poniżyć po to, żeby jej wykroczenia zostały zapomniane i w końcu mogła mieć normalne życie. Żeby mogła ułożyć je sobie z normalnym facetem i być z nim w normalnym związku. Mieć dzieci i nie bać się, że agencja je powybija bo mają w sobie zmutowane geny. Tylko dlatego robię to wszystko. 
Pozwalam jej żeby zdjęła mi koszulkę i powoli przenoszę ją na łóżko. Zdaje sobie sprawę, że to najmniej odpowiednie miejsce i pora, na poddanie się naszym erotycznym zachciankom, ale ulegam kiedy tylko jej dłoń wędruje w kierunku mojego rozporka. Chcę mieć ją tylko dla siebie chociaż wiem, że niedługo stracę ją na zawsze. Czuję żal i smutek i karcę się za to w myślach, bo wiem, że beze mnie będzie jej lepiej. Ale bez względu na wszystko, dla mnie zawsze będzie moją królową.  
rozdział z dedykacją dla Fly away. Właściwie to gdyby nie jej nalegania, to rozdział z perspektywy Xandera prawdopodobnie nigdy by nie powstał :* 
Są dwie możliwości. Albo ten rozdział jest świetny, albo koszmarny. Więc ocenę pozostawiam wam. Miał być jutro, ale nie będę miała dostępu do internetu, a nie chciałam znowu dodawać z opóźnieniem. Przyznam, ze niezwykle przyjemnie mi się go pisało, ale bałam się publikowania go. I prawdopodobnie więcej z jego perspektywy nie będzie. i może nie wnosi za dużo do całej opowieści, ale tu chodziło o ukazanie jego przemyśleń i myślę, że to akurat mi się udało :) 
Czekam na wasze opinie :* 

czwartek, 21 sierpnia 2014

Im szyb­ciej dos­trzeżemy błędy, tym szyb­ciej będziemy je mog­li naprawić

Z perspektywy Camerona
-Odtworzone na wzór tej, którą miały w swoim ciele ofiary Oustina.-Wyjaśnił Chris patrząc na strzykawkę którą trzymał w dłoni Nicholas.-Oczywiście dużo słabsza, bo nie wiemy jaka dawka dokładnie powoduje śmierć...-Wzruszył ramionami i spojrzał na Rocky z niewinnym uśmieszkiem.
-A jeśli jest za słaba?-Spytała dziewczyna patrząc niepewnie na strzykawkę. Siedziałem po drugiej stronie pokoju ale i tak widziałem gęsią skórkę na jej nagich rękach. Do niedużego salonu weszli Michael i Cody i oparli się o ścianę. Wiedziałem, ze Rocky tylko zgrywa taką odważną bo w życiu by się nie przyznała, że teraz zaczyna się bać.
-Wtedy powtórzymy eksperyment z mocniejszą dawką.-Chris rozsiadł się wygodnie w czerwonym fotelu. Rocky pokiwała głową i spojrzała na wszystkich zebranych. Chwilę potem Nicholas bez słowa zrobił jej mały zastrzyk. Dziewczyna przez chwilę patrzyła niepewnie w miejscu gdzie pojawiła się mała czerwona kropka po ukłuciu.-A teraz masz jakieś cztery minuty zanim to coś zacznie działać.-Powiadomił ją jeszcze Christopher, który z promiennym uśmiechem przyglądał się jej.
-Więc wynocha stąd wszyscy!-Warknęła blondynka w naszą stronę.-Jak już będzie mi lepiej, to Xander was zawoła.-Dokończyła machając ręką jakby odganiała muchę. Wszyscy mimowolnie wyszli na korytarz pozostawiając Rocky i Xandera samych.
Skierowałem się od razu w stronę kuchni którą dzieliliśmy wraz z resztą ekipy i kilkoma agentami. Wczoraj Farell wręczył nam klucze do naszych mieszkań, które nie były wcale aż takie złe, jeśli nie liczyć tego, ze żeby cokolwiek zjeść trzeba było skierować się do kuchni i znosić mordercze spojrzenia innych mieszkańców. Szczerze mówiąc to miałem to gdzieś, nie pierwszy raz patrzą na mnie jak na wyrzutka. Można się przyzwyczaić. Poza tym gdyby oni pojawili się w moim domu to też pewnie tak bym zareagował. Ale nie wszyscy tacy byli. Ci którzy byli wczoraj na naradzie którą zwołał Farell, zachowywali się zupełnie inaczej. Nawet widziałem jak któryś rozmawia z Amirem. Podziwiam. Usiadłem na blacie w kuchni i wpatrywałem się za okno, jedząc kawałki melona z miski. Nagle z jadali która znajdowała się obok usłyszałem czyjś zirytowany głos.
-Znowu palisz? Co tym razem? Tylko papierosy, czy coś mocniejszego?
-Skręta, a co? Też chcesz?-Odpowiedział kobiecie jakiś nastolatek, śmiejąc się przy tym.
-Nie, nie chcę. Chciałabym ci tylko powiedzieć, że przeszukałam twój pokój i zabrałam wszystkie pieniądze, papierosy i prochy też. Rozmawiałam z twoją nauczycielką i wiesz co mi powiedziała? Że wczoraj nie było cię na lekcjach a dzisiaj znowu pobiłeś Marka...-W tym momencie rozległ się odgłos tłuczonego szkła a chwilę potem usłyszałem szloch kobiety. Nie chciałem podsłuchiwać, ale ta rozmowa wydawała mi się niezwykle interesująca, a nie miałem akurat nic ciekawego do roboty.
-Ty stara kurwo!-Wrzasnął dzieciak w momencie kiedy płacz kobiety wzmógł się jeszcze bardziej.-Jak śmiałaś grzebać w moich rzeczach...
-Boję się o ciebie Toby!-Powiedziała między jednym napadem płaczu a drugim.-Boję się, że skończysz w więzieniu albo z kulą w czole! Synku...
-Nie pierdol głupot!-Przerwał jej a ja miałem dziwne wrażenie że ją uderzył. Odstawiłem miskę na blat i podszedłem nieco bliżej wyjścia. Dostrzegłem ciemnoskórego chłopaka w chwili kiedy ten po raz kolejny zamachnął się na starszą kobietę. Ta upadła na podłogę i zakryła twarz dłońmi. Nie wiem, normalnie nie ingerowałbym w takie sprawy ale nigdy nie przepadałem za biciem kobiet. Niemal wbiegłem do jadalni kiedy nastolatek ponownie chciał ją uderzyć i stanąłem między nim a jego matką. Chłopak odsunął się widząc mnie a kobieta ponownie zaniosła się płaczem leżąc na podłodze.
-Chcesz się bić?-Spytałem go prowokująco. Czarnoskóry cofnął się nieco, widząc że nie żartuję.-Bo jeśli tak, to spróbuj ze mną.-Zachęciłem go pochylając głowę i patrząc mu w przekrwione oczy. Od razu było widać, że coś bierze.-Myślisz że to, ze pobijesz matkę sprawi że zyskasz w oczach innych? Że taki wyczyn zrobi z ciebie faceta? Jeśli jesteś taki odważny to czemu nie spróbujesz się ze mną?-Niemal krzyczałem na niego bo powoli wyprowadzał mnie z równowagi.
-Nie...Nie chcę się z tobą bić...-Niemal szepnął wystraszony. Wiedziałem, że nie będzie chciał. To proste.
-Więc czemu pobiłeś tamtego chłopaka?-Spytałem uśmiechając się szyderczo.-Dlaczego uderzyłeś matkę?-Wskazałem na kobietę leżącą na ziemi.-Co chciałeś tym zyskać? Wyżyć się? Ja ci pozwalam. Wyżyj się na mnie. Nie masz odwagi?-Spojrzałem na jego drżące dłonie. Dzieciak był przerażony, ale to dobrze. Należało mu się.-Ćpasz?-Spytałem unosząc jego podbródek i zmuszając by na mnie spojrzał. Pokiwał głową ze smutkiem. Miał łzy w oczach.-Skąd bierzesz kasę?
-Od mamy...-Wskazał głową na kobietę która nadal zapłakana chyba nie była w stanie się podnieść.
-Mam rozumieć, że tak po prostu daje ci kasę na prochy?-Chłopak ponownie zaprzeczył ruchem głowy.-Zabierasz matce kasę, bijesz się i ćpasz?-Pokiwałem głową z dezaprobatą.-A ile masz lat? Szesnaście?
-Siedemnaście...-Szepnął jakby sam do siebie.
-A wiesz, że w taki razie sam już za siebie odpowiadasz?-Uśmiechnąłem się do niego i zmarszczyłem brwi.-A z tego co wiem, to posiadanie narkotyków jest nielegalne. Kradzież i bójki to też przestępstwa, więc możesz za to trafić do pudła. Co prawda nie na długo, ale na co najmniej parę miesięcy.-Wzruszyłem ramionami z zadowoleniem.-Ile w normalnych warunkach zajęło by nam powitanie takiego nowego na bloku?-Spytałem stojącego w progu Amira. Ten tylko uśmiechnął się cwaniacko i podszedł do dzieciaka obejmując go w pasie. Nastolatek wzdrygnął się a po jego policzkach zaczęły płynąć łzy.
-Czterdzieści minut między powrotem z pod prysznica a liczeniem w zupełności by wystarczyło...-Szepnął mu do ucha.-Chyba rozumiesz aluzję?-Spytał odwracając jego głowę z w swoją stronę i przesuwając językiem po białych zębach. Chłopak kiwnął głową, trzęsąc się jak galareta.
-To spierdalaj i żeby cię więcej moje cudowne oczy oglądać nie musiały.-Warknąłem w jego stronę kiedy Al-Kadi już go się od niego odsunął. Chłopak niemal od razu puścił się w stronę korytarza.
Uśmiechnęliśmy się z Amirem porozumiewawczo. I tak nie był w naszym guście. Co nie oznacza, ze nie można było go trochę postraszyć. Odwróciłem się w stronę kobiety i pomogłem jej wstać. Nie wiem, na co liczyłem. Na pewno nie na podziękowania. Ale już na pewno nie na to, że uściska mnie niczym małe dziecko. Chcąc nie chcąc odwzajemniłem uścisk lekko skrępowany. No bo proszę was. Niby co ja takiego zrobiłem?
-Dziękuję.-Wyszeptała patrząc na mnie i Amira kiedy ten podawał jej chusteczki. Popatrzyła na nas z wdzięcznością malującą się w oczach i odeszła, lekko kulejąc. Dopiero wtedy zauważyłem, że całą scenę obserwowało kilkanaście osób z kuchni i korytarza. Wszyscy wydawali się niezwykle zszokowani. Popatrzyłem na nich zawstydzony i bez słowa ruszyłem korytarzem w stronę naszego mieszkania. W sensie tego, który dzieliłem z Xanderem, Rocket, Domeinem i Nicholasem.
Zdjąłem buty i koszulkę i położyłem się na wznak na niedużym łóżku stojącym przy ścianie. Zacząłem wpatrywać się w sufit i po około piętnastu minutach zdecydowałem się zadzwonić do ojca. Przy dobrych układach uda mi się pogadać z Evą, bo zdążyłem już za nią zatęsknić. Po kilku sygnałach telefon odebrała Elizabeth.
-Cześć, słońce, jak tam?-Spytała wesoło. Mimowolnie sam się uśmiechnąłem wyobrażając sobie jej minę.
-Jak sprawy z Evą?-Mruknąłem nieco niewyraźnie. Kobieta westchnęła głośno.
-W nocy się przebudziła.-Zaczęła niepewnie.-Ale zaczęła być agresywna. Ja...Nie wiem, nie znam się. Ale ona nie byłą sobą...-Szepnęła płaczliwym tonem.
-El, nie martw się, będzie dobrze...-Próbowałem ją jakoś pocieszyć, ale sam nie byłem w zbyt dobrym humorze. Biedna mała, powinienem być przy niej zamiast użerać się z tymi tutaj. A teraz musiała przez to wszystko przechodzić sama. Byłem na siebie za to wściekły. Nie chciałem, żeby cierpiała w samotności. Nie chciałem, żeby w ogóle cierpiała.
-Marcus też tak mówi. Siedzi teraz przy niej na dole. Zaczęła się okaleczać i trzeba było podać jej środki nasenne.-Miałem wrażenie, że płacze rozmawiając ze mną. Usiadłem na łóżku i zacząłem wpatrywać się w widoki za oknem. Nie dużo było widać. Boisko i biegające po nim dzieciaki w świetle lamp. Powoli robiło się ciemno.
-Daj mi znać, jak będzie jej lepiej. I powiedz, że przyjadę jak tylko będę mógł.
-Już jej to powiedziałam.-Kobieta rozweseliła się nieco.
Pożegnaliśmy się szybko a ja ponownie ległem na łóżku. Przez jakiś czas gapiłem się w sufit myśląc o tym wszystkim. O tym, co będzie dalej i jak jej o wszystkim powiedzieć. Bałem się reakcji Evy. Chociaż może dla niej to i lepiej, że odejdę. Jest młoda, szybko zapomni i poradzi sobie jakoś. W końcu zna mnie zaledwie niecałe dwa miesiące. A ja...Będę musiał sobie jakoś poradzić. Niby była opcja żeby tego nie kończyć, ale nie zadowalało mnie wyobrażenie że odwiedzałaby mnie co miesiąc w więzieniu. Dla niej byłbym wtedy tylko problemem. Jeszcze nie wiedziałem, jak uda mi się zakończyć to co jest między nami. Wcześniej myślałem, że po prostu jej to powiem, w końcu nie raz już tak robiłem. Ale chyba nie zniósł bym tego, że wyrządzę jej tym krzywdę. I tak za dużo przeszła. I tak źle i tak niedobrze. Westchnąłem głośno przymykając oczy. Pierdolenie. Trzeba z nią to obgadać i tyle. Z zamyśleń wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi.
-Co znowu?-Mruknąłem rozdrażniony. Nie miałem ochoty gadać z kimkolwiek więc nawet nie spojrzałem w stronę drzwi.
Michael Farell wszedł cicho do pokoju i usiadł na łóżku naprzeciwko, na którym wcześniej spali Nicholas i Domi. Przyglądał mi się uważnie z nikłym uśmiechem na ustach.
-Masz zamiar przeleżeć tak bezczynnie cały dzień?-Spytał w końcu wyraźnie czymś rozbawiony.
-Nie leżę bezczynnie.-Zaprzeczyłem natychmiast.
-W takim razie co robisz?-Rozsiadł się wygodnie zakładając ręce na piersi.
-Myślę.-Niemal szepnąłem nie patrząc na niego.-Leże i myślę. To jest jakieś zajęcie, prawda?
-Będziesz miał dość czasu na myślenie...
-W więzieniu?-Nie dałem mu skończyć.-Jak już nas przymkniecie? To chciał pan powiedzieć?
-Chciałem powiedzieć, że będziesz miał na to dość czasu kiedy będziesz stary.-Uśmiechnął się przyjaźnie, jak do dziecka. Czego on w ogóle ode mnie chciał?-To, jak dzisiaj potraktowałeś tego chłopaka...
-Wiem, wiem. Nie powinienem. Więcej się nie powtórzy.-Machnąłem ręką podnosząc się z łóżka. Wziąłem kilka łyków wody ze stojącej na szafce butelki.
-Nie powiedziałem, że źle zrobiłeś. Wręcz przeciwnie, nie spodziewałbym się po tobie tego, że pomożesz tej kobiecie.-Popatrzył na mnie z tym wkurwiającym uśmiechem a ja z irytacji aż ścisnąłem mocniej butelkę z wodą.-Tobyemu należała się nauczka. Kiedy poszedłeś...On przeprosił matkę. Widać, ze żałował tego, co zrobił i to się liczy. To, że potrafił przyznać się do winy. I nawet jeśli zrobił coś okropnego, to najważniejsze jest że potrafi ze skruchą przyznać sam przed sobą, że zrobił źle i starać się to naprawić.
-Co próbuje mi pan przez to powiedzieć, bo jakoś nie rozumiem sensu tej rozmowy...
-Sam wywnioskuj.-Powiedział po czym wstał i jakby nigdy nic wyszedł. Stałem tak przez chwilę gapiąc się na czerwone drzwi. 
Nie miałem siły ani ochoty teraz bawić się w szukaniu sensu jego wypowiedzi, więc zapakowałem się z powrotem do łóżka i poszedłem spać. Po paru godzinach do pokoju ktoś ponownie cicho zapukał, a ja miałem szczerą nadzieję, że to nie Farell, który zapomniał wcześniej mi czegoś powiedzieć i teraz wrócił. Na szczęście w drzwiach stanął Chris.
-Rocky mówi, że już czuje się dobrze, także jak masz ochotę odkryć jej mroczne sekrety, to chodź.-Cwaniacki uśmieszek nie schodził mu z ust. Przeciągnąłem się ziewając i skierowałem za nim na korytarz.
Rocky siedziała nieco blada, opierając głowę o ramię Xandera. Wszedłem do małego salonu należącego do Bonnie i usiadłem na krześle na przeciwko bratowej.
-Uświadamiam cię, że robimy to tylko po to, żeby wiedzieć co działa na ciebie jak blokada.-Urwała rozdrażniona. Pokiwałem głową w odpowiedzi.-Więc jeśli zaczniesz wyciągać jakieś moje brudy, to przyrzekam, że cię normalnie wykastruje, tak?-Spytała bez cienia uśmiechu a ja miałem dziwne wrażenie, że grzebanie w jej myślach naprawdę źle mogłoby się dla mnie skończyć.
Przełknąłem głośno ślinę przyprawiając tym samym Xandera i Domeina o atak śmiechu i spojrzałem jej w oczy. Właściwie to nie miałem, czego szukać w jej umyśle. Wiedziałem o niej dość dużo, żeby móc się z nią kumplować, ale każdy zasługuje na jakąś prywatność. Nie miałem zamiaru doszukiwać się jakichś jej mrocznych tajemnic. Ale było mi trudno. I z każdymi następnymi sekundami robiło się coraz gorzej. Jakbym płynął pod prąd. I wyraźnie czułem, że mnie to wykańcza. Potrząsnąłem głową nie chcąc, żeby skończyło się tak, jak ostatnio. Dziewczyna siedziała dziwnie we mnie wpatrzona, ale zaraz też się otrząsnęła. Pokiwałem głową w stronę starszego a on uśmiechnął się zamyślony.
-Czyli tak jak mówiłem.-Powiedział jakby sam do siebie, wychodząc na korytarz.
Chcąc nie chcąc poszedłem za nim, łapiąc się dłońmi za skronie, bo czułem tam lekkie pulsowanie. Już byłem zmęczony i jedyne czego chciałem, to pójść spać na jakieś dwa dni.
-Idź odpocząć, my pomyślimy, co dalej.-Starszy jakby czytał w moich myślach wskazał ręką na drzwi do naszego mieszkania. Bez protestu poszedłem w tamtą stronę.
Zanim się położyłem, spojrzałem odruchowo za okno. Coś poruszyło się na pobliskim drzewie. Na początku nie zwróciłem na to uwagi, ale kiedy przyjrzałem się dokładniej zauważyłem ubraną na czarno, zakapturzoną postać. Była prawie nie widoczna. No właśnie. Prawie. Kierowała się w stronę jednego z okien. Stałem przez chwilę jak głupi, nie wiedząc, co zrobić, kiedy zdałem sobie sprawę że osób jest więcej. Wspinały się po gałęziach ku zamkniętemu jeszcze oknu, prowadzącemu do magazynu z bronią. Było zakratowane, ale podświadomość mówiła mi, że to ich nie powstrzyma. Ocknąłem się i wyjąłem czarną torbę. Na jej spodzie zawsze znajdowała się jakaś broń.
-Kurwa!-Warknąłem zły sam, na siebie. Zapomniałem, ze kazali nam oddać wszystko. Wybiegłem na korytarz niemal wpadając na Lina który kierował się w stronę sali obrad.
-Chodź!-Pociągnąłem go za sobą, nie zważając na jego protesty.-Ktoś się wkrada do magazynu z bronią!-Wypadłem za róg omal nie potrącając jakiejś nastolatki.
-Co ty...-Zaczął zdyszany chłopak ale przerwał słysząc szmery dochodzące z pomieszczenia. Wyjął zza paska czarny pistolet a ja wywróciłem oczami.
Wpadliśmy do magazynu w tym samym czasie, kiedy ktoś wybił szybę w oknie. Szczerze? Nie mieliśmy żadnych szans. Porwałem z półki dwa Glocki mając nadzieje, że przeciwników nie jest dużo. Chwilę potem usłyszeliśmy przeraźliwy wrzask dochodzący z korytarza. I rozpętało się piekło. Lin zaczął strzelać do wchodzących przez okno ludzi, którzy odwdzięczali się tym samym. Już po chwili Japończyk leżał na podłodze, ciężko dysząc a ja zestrzeliwałem tych, którzy byli jeszcze na zewnątrz póki nic już się nie ruszało. Wyjrzałem na korytarz gdzie zauważyłem młodą dziewczynę trzymająca się za brzuch. Są wszędzie! Usłyszałem w głowie głos Xandera. Spojrzałem na opartego o ścinę Lina. Z jego ran płynęło coraz więcej krwi. Dziewczyna z korytarza którą wziąłem na ręce też nie wyglądała dobrze, ale przynajmniej była przytomna. Położyłem ja ostrożnie obok Japończyka. Płakała cicho. Chciałem, naprawdę chciałem im pomóc, ale byłem potrzebny innym. Spojrzałem na Lina a on tylko skinął głową, przełykając głośno ślinę. Wziąłem z półek zapasowe magazynki, długi sztylet i karabinek maszynowy i wybiegłem na korytarz słysząc odgłosy walki. Wycelowałem w osobę siedzącą pod ścianą myśląc, że to ktoś z ludzi Marshala ale po chwili zorientowałem się, że to ten dzieciak, którego dziś opieprzyłem. Obejmował się rękoma za brzuch a po policzkach spływały mu łzy. Chciałem go ominąć i po prostu biec dalej, ale zawróciłem i przykucnąłem przy nim. Popatrzył na mnie przekrwionymi oczami.
-Nie chcę umierać...-Wyszeptał jąkając się przy tym.
-Musisz iść do magazynu z bronią.-Powiedziałem starając się brzmieć pewnie.-Tam są ranni, musisz im pomóc.-Spojrzałem na niego wyczekująco. Chłopak patrzył na mnie z autentycznym przerażeniem ale ja pomogłem mu wstać i wskazałem kierunek.
Wbiegłem na balkon i z wysokości jakichś sześciu metrów przypatrywałem się przez chwilę walczącym na holu osobom. Wszędzie było mnóstwo krwi i rannych, ale pocieszał mnie fakt, że większość trupów to byli ludzie Marshala. Po czym poznałem? Wszyscy mieli na sobie czarne stroje. Szczęście, że my takich nie nosiliśmy. Wyglądały komicznie. Patrzyłem na Nicholasa i Domeina jak we dwóch wymachują przed sobą szpadami. Dla niektórych wydawało się to staromodne, ale oni dwaj potrafili załatwić tym więcej osób niż nie jeden z karabinem. Strzałów prawie nie było słychać. Broń i puste magazynki walały się po podłodze a większość radziła sobie pięściami lub nożami. Wycelowałem w faceta który próbował uderzyć Amira i uśmiechnąłem się pod nosem, kiedy padł na ziemię. Po mojej prawej pojawił się zdyszany Xander.
-Gdzieś ty był u chuja?-Spytał łapiąc powietrze. Na ręku miał długie rozcięcie.
-Chcieli dostać się przez magazyn broni.-Wyjaśniłem szybko, strzelając do kolejnych osób.
-Hana, Caleb i Kasandra pilnują Allana i Oustina. To po nich przyszli.-Wysapał między jednym wdechem a drugim. Wdać, ze był zmęczony. Ja też, ale chwilowo nie mogłem sobie pozwolić na jakikolwiek odpoczynek.-Tym w dole przydałaby się pomoc, nie sądzisz?-Wyjął z za pasa sztylet i uśmiechnął się do mnie. Wiedziałem, co ma na myśli.
Po chwili kiedy już skończyła mi się amunicja, odrzuciłem broń na ziemię i też wyjąłem połyskujący sztylet. Zeskoczyliśmy obaj na dół lądując plecami do siebie, gotowi do ataku. Bez wahania wbiłem swoje maleństwo w plecy jakiegoś mężczyzny i przejechałem nim po jego plecach. Facet zawył głośno, kiedy osuwał się na ziemię. Xander obok właśnie poderżnął gardło jakiemuś młodzikowi i część krwi pociekło mu na koszulę. Domi obok bawił się z jakąś kobietą, która chyba wiedziała, ze jej koniec jest bliski. Nie chciałem ich zranić. Chciałem ich zabić. I to właśnie robiłem. Zauważyłem, że ludzie w czarnych strojach przestają atakować innych i rzucają się na nas trzech. Przeciąłem gardło łysej kobiecie i kopniakiem powaliłem ją na ziemię. Niby nie lubię bicia kobiet, ale w końcu to wróg, prawda? To się chyba nie liczy. Ktoś zaszedł mnie od tyłu i popchnął na ziemie, ale w ostatniej chwili odwróciłem się i upadłem na plecy zamiast na brzuch. Napastniczka zamachnęła się na mnie nożem rozcinając mi koszulkę i głęboko przecinając skórę.
-Nikt. Nie. Będzie. Niszczył. Mojego. Boskiego. Ciała!-Wrzasnąłem wkurwiony na maksa i pociągnąłem młodą dziewczynę za czarne włosy.
Uderzyłem nią o podłogę mając nadzieję, że jeszcze żyje, bo chciałem się z nią chwilę pobawić. Żyła, ale nie miała już siły się podnieść. Zaśmiałem się głośno, podnosząc z ziemi. Wokół panowała prawie absolutna cisza. Dookoła porozrzucane były ludzkie ciała a cała biała podłoga była we krwi. Uniosłem porwaną, zakrwawioną koszulkę odsłaniając brzuch. Była na nim widoczna ogromna, ciągnąca się od pępka aż po prawy sutek rana i która cholernie piekła. Chyba była jeszcze głębsza niż myślałem. Xander stał oparty o jeden z filarów a Domi oparł się dłońmi o kolana i pochylony oddychał głośno. Podniósł głowę a na jego zakrwawionej twarzy pojawił się słaby uśmiech.
-Gdzie jest Cody?-Wycharczał Xander rozglądając się po sali z furią w oczach. Odnalazł go w końcu siedzącego pod ścianą z zakrwawioną ręką.-Czy zorganizowałeś ewakuację tak, jak cię wczoraj prosiłem?-Spytał lodowatym tonem. Mężczyzna zaprzeczył wolnym ruchem głowy.-Dlaczego?-Starał się wyprostować ale widać było, że nieźle oberwał.
-Mówiliście, że mamy jeszcze trochę czasu...-Zaczął nieporadnie-Chciałem zająć się tym dzisiaj i...
-I przez ciebie oni wszyscy nie żyją...-Dokończył spokojnie starszy, rozglądając się po sali. W większości ofiarami były osoby w czarnych strojach, ale wśród nich odznaczało się kilka innych ciał.-Myślałem, że zadaniem agenta jest chronić swoich ludzi za wszelka cenę, a ty naraziłeś zarówno ich jak i nas.-Spojrzał po członkach naszej ekipy. Fakt, oprócz mnie, Domeina i Xandera nikt z tu obecnych nie wyglądał na ciężko rannego ale nie było paru osób. Zdjąłem i tak już nie nadającą się do niczego koszulkę i zacząłem uciskać ranę, żeby zatamować krwawienie. Bolało jak cholera, ale nie to w tej chwili było najważniejsze.
-Ja...Ja nie wiedziałem...-Zaczął tłumaczyć się Cody, ale Xander roześmiał się tylko a jego śmiech odbijał się echem po sali.
-Doskonale o tym wiedziałeś.-Powiedział w końcu zwracając się do niego.-Ale zignorowałeś zagrożenie. Nie mam zamiaru dłużej tego ciągnąć.-Jego głos był wyprany z jakichkolwiek emocji.-Jeśli do jutra rana nie zostawisz tej sprawy, to ja rezygnuje z takiej współpracy.-Dokończył a kilka osób aż się wzdrygnęło.
-Nie możesz...Zostaniesz aresztowany i...
-I co?-Xander ruszył wolno w jego stronę i podniósł go do góry za koszulę.-Ty mnie aresztujesz?-Zakpił.-Spójrz na siebie...-Puścił go a ten upadł głośno na ziemię prosto w kałużę krwi wylewającej się z ciała jakiejś kobiety.-Możesz przekazać to Farellowi. Czekam na odpowiedź do rana.-Ruszył wolno w stronę części mieszkalnej. Spojrzenia wszystkich skierowały się na mnie, ale ja tylko wzruszyłem ramionami i razem z Domim ruszyłem za starszym.
Najdłuższy rozdział Ever! Naprawdę, chciałam go jakoś skrócić, ale najzwyczajniej nie potrafiłam. Och...I nie wiem, co na jego temat napisać. Może po prostu nic nie napiszę a opinię zostawię wam.
Miałam niby dodać rozdział wcześniej, ale mam problemy z internetem, więc szczęście, że i tak jest dzisiaj :) Jeszcze trochę potrwa, zanim Eva na dobre zacznie się ponownie pokazywać, to pewne. 
A tak z innej beczki: Niedługo koniec wakacji...A ja idę do nowej szkoły więc we wrześniu rozdziały będą się rzadziej ukazywały. Następny postaram się wstawić 28 sierpnia a potem nie wiem, jak to będzie. 
Ściskam :*    

sobota, 16 sierpnia 2014

Każdy z nas jest piękną i bes­tią w jed­nej osobie.

Z perspektywy Evy
Obudziłam się w jakimś małym pokoiku całym w bieli. Chociaż właściwie jedynymi przedmiotami znajdującymi się w nim było łóżko toaleta i umywalka. Nic więcej. Usiadłam coraz bardziej zaniepokojona i rozejrzałam się jeszcze raz po pomieszczeniu. Naprzeciwko mnie były metalowe drzwi wyglądające na całkiem masywne i rozciągająca się przez całą ścianę przyciemniana szyba w której dokładnie mogłam przyjrzeć się swojemu odbiciu. Włosy miałam skołtunione i oklapnięte, oczy całe zapuchnięte i byłam okropnie blada. Pomyślałam, że wyglądam jak wrak człowieka i właściwie to tak się czułam. Wszystko mnie bolało a dłonie cholernie swędziały. Nagle pokój zaczął wyglądać niewyraźnie a ja sama poczułam okropny ból z tyłu głowy. Opadłam z powrotem na poduszkę, trzymając się dłonią za czoło. Usłyszałam jak drzwi lekko się uchylają i zobaczyłam w nich...Ze wszystkich możliwych osób chyba najmniej w tamtym momencie spodziewałam się mojej ciotki. Ubrana w błękitną koszule i czarne spodnie wyglądała o niebo lepiej niż przed kilkoma tygodniami. Podeszła do mnie z tacą jedzenia w ręku i lekkim uśmiechem na twarzy.
-Cześć słońce.-Powitała mnie siadając na brzegu łóżka.
-Gdzie ja jestem?-Spytałam bez cienia entuzjazmu w głosie.
Może i spędziła ze mną szesnaście lat troszcząc się o mnie i wychowując mnie, ale odeszła wtedy, kiedy potrzebowałam jej najbardziej. Wyjechała tak po prostu, bez pożegnania, nie wyjaśniając mi zupełnie nic a teraz pojawiła się z powrotem z wielkim uśmiechem na twarzy. To na pewno nie przejdzie.
-Jesteś w posiadłości Marcusa Kordiana Parkera.-Spojrzałam na nią zdziwiona.-Zgadza się, to ojciec trojaczków. -Z rezygnacją opadłam z powrotem na poduszki. Nie miałam już do tego wszystkiego siły. Kolejna zmiana miejsca. Myślałam, że zostanę już u chłopaków, ale najwyraźniej to nie ja podejmowałam w tej kwestii decyzje, co cholernie mnie irytowało.-Eva, ja wiem, że jesteś na mnie zła po tym wszystkim, ale ja naprawdę nie chciałam dla ciebie źle.-Kobieta posmutniała i wzięła mnie lekko za rękę. Nie wiem, czemu nie wyrwałam się jej. Po prostu może mimo tych wszystkich zmian, całego tego gówna w którym tkwiłam, ona była osobą którą znałam najdłużej. Przecież tak czy owak opiekowała się mną przez ostatnie lata.
-Więc czemu mnie zostawiłaś?-Spytałam płaczliwym tonem. W tej jednej chwili miałam ochotę rozpłakać się jak małe dziecko.-Czemu odeszłaś zostawiając mnie z tym wszystkim?
-Kochanie...-Położyła się obok mnie i przytuliła do siebie.-Ja ciebie nigdy nie zostawiłam. Zawsze byłam z tobą...Jesteś moją małą córeczką, czy ci się to podoba, czy nie. I zawsze już tak będzie...-Rozpłakałam się na dobre, wtulając w jej błękitną koszulę.
-Czemu wyjechałaś z agencji?-Szepnęłam nieco się od niej odsuwając.
-Agencja oskarżyła mnie o zdradę, więc musiałam wyjechać. Szczęście, że Marcus ma znajomości i jakoś udało mu się oczyścić mnie z zarzutów. Poza tym miałaś Caleba i Bonnie. No i oczywiście Camerona.-Zawahała się na chwilę.-A tak swoją drogą to w przeciwieństwie do Marcusa ja nie pochwalam waszego związku. W co ty się wpakowałaś dziewczyno? Czy ty w ogóle wiesz, jakie ten chłopak ma kłopoty?-Warknęła karcącym tonem. Otarłam łzy z oczu i uśmiechnęłam się niewinnie.
-Oj...On nie jest taki zły...-Zaczęłam nieporadnie.
-Wiem kochanie, że nie. Ale jako twoja matka, powinnam chronić cię przed takimi jak on. A co ty postanowisz, to już jest tylko i wyłącznie twoja decyzja.-Uścisnęła mnie mocniej.
-A tak w ogóle, to co ja tutaj robię?-Spytałam nieco zbaczając z tematu.
-Przechodzisz teraz drugą fazę przemiany...-Zaczęła tłumaczyć.-Ja wiem tylko tyle, ile dowiedziałam się od Marcusa, ale z tego co się orientuję, to pierwsza to faza wstępna. Słabe samopoczucie, trudności z koncentracją, senność i takie tam...-Machnęła ręką. Zauważyłam, że paznokcie miała pomalowane na błękit co kompletnie mi do niej nie pasowało. Moja mama, która nawet na śluby nie robiła większego makijażu teraz miała pomalowane paznokcie! Chyba nic mnie już nie zdziwi.-W drugiej fazie są wymioty, trudności z jedzeniem no i ponoć okropne cierpienie, ale ja tam nie wiem...Trzecia to faza złości a czwarta to śpiączka.-wyliczała na palcach.-To by było na tyle.
-I dlatego jestem tutaj?-Wskazałam ręką na mały pokoik.
-To jest pomieszczenie specjalnie przystosowane do fazy złości. Wtedy uaktywniają się wasze zdolności nad którymi jeszcze nie panujecie i możecie zrobić krzywdę sobie i innym. Wpadacie w furię z byle powodu i można powiedzieć, że przez parę dni nie jesteście sobą. Ty czujesz się już lepiej, więc mogę się domyślać, że nadchodzi trzecia faza. Po niej przychodzi śpiączka i budzisz się po kilku dniach cała obolała i kompletnie wyczerpana. Tyle wiem.-Powiedziała ze słabym uśmiechem. Szczerze? Mi tam wcale nie było wesoło. Znaczy...Cieszyłam się, że może już niedługo nie będę czuła takiego bólu jak teraz, ale mimo wszystko obawiałam się tej całej fazy trzeciej.
-A Cameron?-Spytałam przypominając sobie o tym, co mi ostatnio powiedział o współpracy z agencją. Szczerze mówiąc to coraz bardziej niepokoił mnie ten pomysł, ale przecież nie zgodzili by się na to gdyby nie mieli pewności, że wszystko pójdzie dobrze.
-Cam jest parę setek kilometrów stąd. Ale kazał ci przekazać, ze wpadnie jak tylko będzie miał chwilę.-Powiedziała głaszcząc mnie po głowie. Odczuwałam dziwne mrowienie w miejscu, gdzie mnie dotykała. Sama nie wiem, jak mogłabym to określić, ale nie było to przyjemne uczucie. Zupełnie jakby ktoś ruszał świeżo zasklepioną ranę. 
-Aha, świetnie. Czyli mam tak tu siedzieć i nic nie robić?-Spytałam po raz kolejny rozglądając się po pokoju jakby z nadzieją, ze coś się zmieniło.
-Niestety tak. Teraz spróbuj coś zjeść.-Podsunęła mi tacę z zupą pomidorową i herbatą z cytryną. Jakoś nie miałam ochoty na jedzenie ale wiedziałam, że gdybym odmówiła to zaraz palnęłaby kazanie że nie poczuję się lepiej jak nie będę nic jadła. Spojrzała na mnie kiedy przyglądałam się zupie z niechęcią. Zmarszczyła brwi w geście niezadowolenia a ja chcąc, nie chcąc zaczęłam powoli mieszać łyżką w talerzu.
Po trzydziestu minutach męczarni zarówno zupa jak i herbata zniknęły z naczyń. Miałam cholerną ochotę na gorący prysznic i wrażenie, że nawet ból głowy by mi wtedy nie przeszkadzał. Czułam się brudna i spocona, ale wiedziałam, ze kąpiel i tak dużo by tu nie pomogła. W pewnym momencie zaczęłam kichać co chwilę, przyprawiając tym moją mamę o napady śmiechu. Chciałam to jakoś powstrzymać, ale nie mogłam. Na początku też wydawało mi się to śmieszne, ale po chwili zaczęło być denerwujące, podobnie jak widok uśmiechniętej kobiety. Poczułam wzbierającą we mnie złość do niej za to, ze nie próbuje mi pomóc tylko nabija się ze mnie.
-To takie zabawne?-Warknęłam zirytowana.
Brunetka natychmiast przestała się śmiać i zaczęła przyglądać mi się badawczo. Nie wiem, co się jej we mnie nie spodobało, ale zaczęła cofać się powoli w stronę drzwi, zabierając przy okazji tacę z łóżka. Ruszyłam za nią coraz bardziej wściekła, że stara się przede mną uciec. Kobieta dopadła drzwi, chcąc wydostać się z pomieszczenia. Popchnęłam je z całej siły i otworzyłam wpadając do ciemnego, małego pomieszczenia. Elizabeth upadła na podłogę tuż przy ścianie a ja szłam powoli w jej stronę. Czułam do niej taką nienawiść, jak jeszcze chyba nigdy do nikogo. Chciałam ją skrzywdzić, zrobić jej coś złego i wcale mnie to nie przerażało. Wręcz przeciwnie. Po raz pierwszy od kilku dni czułam się doskonale patrząc na jej autentyczny strach. Miałam już po nią sięgnąć, kiedy zza drzwi wypadł starszy mężczyzna i pociągnął mnie w stronę małego, białego pokoju. Byłam w takim stanie, że spokojnie dałabym mu radę gdyby nie to, że kompletnie mnie zaskoczył. Przeturlaliśmy się oboje po chłodnej podłodze a nieznajomy uderzył mnie czymś ciężkim w plecy. Oszołomiona podniosłam się chwilę później niż on i nie zdążyłam przeszkodzić mu w zamknięciu drzwi. Wtedy to już naprawdę się zdenerwowałam. Zaczęłam ciągać za klamkę, ale najwyraźniej moje jedyne wyjście zostało zamknięte. Uderzałam pięściami w metal aż z rąk zaczęła cieknąć mi krew. Byłam zła. Zła na moją matkę za to, że przede mną uciekła. Zła na tego faceta za to, że mnie tu zamknął. Zła na Camerona za to, że zgodził się mnie tu przywieźć i zamknąć jak dzikie zwierzę, bo tak właśnie się czułam. Jak zwierzak w klatce w której powoli zaczyna brakować powietrza. No i jeszcze byłam wściekła na siebie za to, że tak łatwo dałam im wszystkim się przechytrzyć. Opadłam zmęczona na podłogę, plecami opierając się o chłodne drzwi i zaczęłam zdzierać sobie paznokciami skórę z rąk. Płakałam. Łzy leciały po moich policzkach a z rąk krople krwi spadały co chwilę na podłogę. Wstałam i popatrzyłam na swoje odbicie w przyciemnianej szybie. Wyglądałam okropnie. Ale w sumie to się z tego nawet cieszyłam. Przez dłuższy czas obserwowałam pokaleczone ręce. Rany ciągnęły się od nadgarstków aż po łokcie. Podeszłam do małej kałuży krwi która była przy drzwiach i zamoczyłam w niej palce. Miałam dziwną ochotę jej spróbować, co po chwili zrobiłam. Smakowała ohydnie. Podeszłam do toalety i zwymiotowałam. Oddychałam wolno, głęboko. Miałam ochotę coś zniszczyć. Coś...Lub kogoś. Popatrzyłam jeszcze raz na krew na podłodze i swoich rękach i wyobraziłam sobie moją matkę całą zakrwawioną. Bonnie błagającą mnie o litość. Chciałam żeby cierpiały. Nagle, kiedy siedziałam na podłodze i rozdrapywałam kolejne rany tym razem na nogach, naszła mnie genialna myśl. Wyobrażenie cierpiącego Camerona. Zachichotałam szaleńczo a mój śmiech odbił się echem po sali. Przez chwilę nawet widziałam jego ciało leżące na podłodze przede mną. On, błagający mnie o litość kiedy robiłam nacięcia nożem na jego klatce piersiowej a potem twarzy. On i ja cali umazani jego krwią. Ja uśmiechnięta a on konający. Ale nie chciałam go zabić. Chciałam po prostu, żeby czuł ból i nie mógł nic na to poradzić. Chciałam mieć nad nim całkowitą kontrolę. W tamtej chwili pragnęłam tego chyba najbardziej. Położyłam głowę na chłodnej posadzce i zasypiałam z szaleńczym uśmiechem na twarzy.      
Myślcie co chcecie, ale mi tam ten rozdział się podoba i chyba zaliczę go do tych lepszych :) Owszem, ma w sobie nieco tragizmu, ale chodzi mi o to, że udało mi się to odpowiednio uchwycić (Sekretna taka skromna). Ale jest krótki, i dlatego kolejny już 20 sierpnia z perspektywy Camerona.
O i właśnie: Mam taki pomysł, żeby stworzyć oddzielną zakładkę ze scenami z przeszłości bohaterów. W sensie, zanim jeszcze pojawiła się Eva. Myślę, że nie byłoby to nic mającego związku z teraźniejszą akcją, ale można by się czegoś więcej dowiedzieć o reszcie bohaterów. Czytałby ktoś?  

sobota, 9 sierpnia 2014

Kto zdrajcą, kto ma­rionetką, kto kłamcą, kto świętym, kto męczen­ni­kiem, kto szczęśli­wym - nap­rawdę nie do­wiemy się nigdy.

 Z perspektywy Camerona
-Nie!-Wydarłem się na całe gardło, waląc pięścią w stół.-Nie zrobię tego tylko dlatego, że ty tak chcesz!-Kłóciłem się dalej. Pieprzony Franco. Facet wyjął z za paska pistolet i wycelował we mnie. Przewróciłem oczami z dezaprobatą.-Oj, bo się przestraszę. Wiesz może, ilu facetów przed tobą przystawiało mi lufę do skroni? No właśnie, ja też nie. Już nie zliczę. Daruj sobie.-Machnąłem ręką i wyszedłem na schody.
Mimo, że miałem na sobie bluzę i tak odczuwałem chłód. Ale nie miałem zamiaru wracać do domu, żeby znowu się z nim użerać. Jeśli zechcę pogadać sobie z Oustinem, to nie będę potrzebował towarzystwa tego dupka. Już rano kazał go tu przywieźć, żeby osobiście go przesłuchać, jednak Dolan uparcie twierdzi że nic nie pamięta i beczy jak dziecko. Czy mu wierzę? Jakoś nie bardzo. Z resztą jak tylko wróci Xander to nie będę miał takiego problemu z Codym. Facet zmywa się jak tylko widzi starszego, który ostro się na niego wkurwił bo ten debil wylał mu kawę na laptopa. Myślałem, ze go rozwali ale on tylko pokazał mu ile kosztował jego sprzęt i kazał odkupić komputer. Cody tak się tym przejął, że aż zaniemówił. Szkoda, że tylko na parę godzin. Na podjazd wjechało białe ferrari i po chwili wysiadł z niego mój kochany braciszek.
-A ciebie co, z domu wyrzucili?-Zakpiła Mia wysiadając z samochodu. Naprawdę z całej ekipy Codyego tylko z nią i z Linem można było nawiązać jakiś kontakt. Allan nie odzywał się prawie wcale i tylko w ostateczności mruknął coś do Japończyka, resztę totalnie ignorował a Cody...Pieprzony dupek. Miałem go po dziurki w nosie.
-Sam się wyprowadzam, jak tylko dadzą mi spakować swoje rzeczy. Naprawdę mam dość agentów, powinienem wybrać się na wakacje gdzieś, gdzie ich nie ma.-Odparłem podnosząc się. Wziąłem dwie torby z zakupami i wniosłem do domu. Franco znowu siedział w swoim fotelu niczym król na tronie, obserwując jak jego słudzy wykonują za niego całą robotę. Miałem ochotę podejść i go walnąć. Tak porządnie, od serca.
-A ja to kto?-Zapytała dziewczyna z rozdrażnieniem.-Przykro mi kochany, ale w najbliższym czasie jesteś na nas skazany.-Zachichotała.
-Spadaj...-Pokazałem jej język.-Wredna smarkula.
-Ta smarkula ma już dwadzieścia cztery lata!-Uniosła głowę go góry urażona. Parsknąłem śmiechem
-Dobra dzieci.-Wtrącił się Lin wchodząc do kuchni. -Nie wiem jak wy, ale ja jestem głodny.-Zaczął przeglądać torby z zakupami w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
-Za godzinę będzie obiad!-Walnąłem go po rękach. Chłopak odsunął się wystraszony.
-Ty...Ty masz zamiar gotować?-Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i wybuchł śmiechem.
-Nie on, ja mam zamiar...Widzisz w tym jakiś problem?-Do kuchni wszedł Xander i wycelował w Japończyka ogórkiem. Chłopak natychmiast spoważniał i odkaszlnął głośno.
-Skądże.-Wyszedł z pomieszczenia powstrzymując śmiech. Starszy przewrócił oczami. Wyjął z jednej z toreb bitą śmietanę w sprayu a w drugą wziął koszyczek z truskawkami. Uśmiechnąłem się szeroko.
-Co powiesz na...?-Pomachał mi puszką przed oczami. Otworzyłem szeroko usta a on napełnił mi je bitą śmietaną i na czubek położył truskawkę. za chwilę ja zrobiłem mu to samo. Patrzyłem jak starszy próbuje przełknąć i nie wytrzymywałem ze śmiechu.
-Wyglądałeś jak dureń.-Parsknąłem kiedy już mogłem mówić.
-Taa, a ty to niby lepiej?-Spytał czochrając moje włosy.-Trzeba w końcu przesłuchać Oustina. Im dłużej zwlekamy, tym gorzej.-Powiedział w końcu już całkiem poważny.
-Dobra...-Przeciągnąłem się.-A ty rób obiad.-Złapałem go za tyłek kiedy się odwrócił. Przyłożyłem nos do jego szyi.-Kocham cię Xander.-Szepnąłem prawie niesłyszalnie.
-Idź już...-Posłał mi promienny uśmiech.
Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z pomieszczenia. Skierowałem się schodami do piwnicy i wyjąłem z kieszeni pęk kluczy. Otworzyłem zamek i wszedłem do środka, zapalając światło. Na krześle siedział związany Oustin. Podniósł głowę widząc mnie. Uśmiechnąłem się zwycięsko.
-Darujmy sobie te gadki o zaniku pamięci.-Westchnąłem zachodząc go od tyłu i opierając się o jego ramiona. Chłopak spiął się od razu a na jego rękach pojawiła się gęsia skórka.-Powiesz mi wszystko po dobroci, czy mam siłą wedrzeć się do twojego umysłu?-Usłyszałem jak do pomieszczenia wchodzą Allan i Xander, ale nie zwracałem na nich uwagi.
Już zmuszałem Dolana do spojrzenia mi w oczy. Chłopak starał się tego uniknąć. Wiedział, co to oznacza. Spoliczkowałem go kiedy ten usilnie błądził wzrokiem po całym pokoju. Przez ułamek sekundy jego oczy zwróciły się na mnie i to mi wystarczyło. Już go miałem. Niektórzy patrząc na to z boku uważają, że to upiorne, że wtedy wyglądam jak potwór z tymi całkowicie czarnymi oczami. Jak demon. I chyba po trochu mają rację. To było jakby czas się zatrzymał a wszystko dookoła zniknęło. Liczyła się tylko druga osoba i to, co jestem w stanie z niej wyciągnąć. Zacząłem błądzić po jego umyśle. To było jak przemierzanie ogromnej biblioteki w poszukiwaniu jednej konkretnej książki. Problem polegał na tym, że panował tam straszny bałagan. Wspomnienie zmarłej matki. Długi u kumpla. Rozstanie z dziewczyną...Nic z tego mnie nie interesowało, ale to właśnie takie myśli pojawiały się na początku. Ale chwila...Długi u kumpla. Tego się trzymajmy. Zatrzymałem się na moment przy tej myśli mając nadzieję, że nie jest to jakiś fałszywy trop. Kasyno, siedzący na przeciwko Dolana dwaj mężczyźni z kartami w ręku. Na stole pokaźna sumka pieniędzy. Jeden, niewysoki brunet z niebieskimi oczami. Drugi...Marshal. Wszędzie poznałbym tę mordę. Postarzał się. Ciemne włosy ścięte na krótko, kilkudniowy zarost na twarzy. Ciemne oczy i krzywy uśmieszek na ustach. Starałem się zapamiętać jak najwięcej. Podążałem za nim ale wszystko działo się za szybko...Zatrzymałem się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, jakby piwnicy. Siedzący przy stole Zack a naprzeciwko niego Oustin cały we krwi. Miał związane ręce i patrzył na Marshala ze strachem.
-Masz trzydzieści dni na przyprowadzenie do mnie tej małej. Parker chce wydostać z więzienia swojego brata i jeśli zabiorą moją córkę, będziesz pierwszą osobą którą zabiję, zrozumiałeś?-Spytał podchodząc do Dolana. Ten pokiwał tylko głową.-Jeśli nawalisz zniszczę i ciebie i tę sukę Dianę. Zniszczę całą agencję, jeśli nie wyrobisz się w czasie. Wysadzę was wszystkich kurwa w powietrze! Zrozumiałeś?-Oustin opuścił głowę. Marshal otworzył laptopa a ja przyjrzałem się dokładniej dacie. Drugi styczeń. -I jeszcze jedno...Jeśli nasz Cameron zechce z ciebie cokolwiek wyciągnąć masz milczeć jak grób. A jeśli mu coś powiesz to i on zginie. Z resztą to akurat jest nieuniknione. Jego zostawię na sam koniec.-Ostatnie co słyszałem to jego kpiący śmiech.
Zaczęło mi się kręcić w głowie. Czułem się wyczerpany i wszystko mnie bolało. Miałem ochotę zasnąć i nie budzić się przez najbliższe dwa dni.
-Cameron?-Poczułem jak ktoś mnie łapie, ochraniając przed uderzeniem głową o podłogę.-Cami?-Rozchyliłem trochę oczy widząc zatroskaną minę mojego braciszka klęczącego przy mnie. Poczułem, ze mam w ustach jakąś ciecz. Xander pochylił się nade mną i starł chusteczką krew która pociekła mi z nosa. Spróbowałem się podnieść, do końca odzyskując świadomość. Otworzyłem szerzej oczy zdając sobie sprawę, że nade mną klęczy również Mia z przerażeniem malującym się na twarzy. Usiadłem powoli i wziąłem od starszego chusteczki starając się zatamować krwawienie.
-Jaki dzisiaj dzień?-Spytałem starając się uspokoić oddech.
-Czwartek...-Mruknęła Mia patrząc na mnie dziwnie.-Trzydziesty stycznia, tak dokładniej, a co?-Poderwałem się na nogi aż zakręciło mi się w głowie
-Co...co się stało?-Xander popatrzył na mnie jak na kompletnego durnia. Spojrzałem kątem oka na Dolana, który był nieprzytomny.
-Musimy jak najszybciej zadzwonić do Farella.-Mówiłem patrząc to na brata to na Franca który właśnie wszedł do małego pokoiku.-Gdzie Allan?-Zapytałem przypominając sobie o brunecie siedzącym u boku Marshala w kasynie.
-Powiedział, że musi gdzieś jechać...-Mruknął Cody marszcząc brwi.
-Trzeba za nim jechać, to szpieg!-Wyrwałem się bratu i już całkowicie przytomny pobiegłem po schodach na górę. Xander zatrzymał mnie jak tylko wyszedłem na zewnątrz. Za nim podążali Mia, Cody i Lin, wszyscy patrzący na mnie jak na kompletnego idiotę.
-Po kolei.-Popatrzyłem na brata, ale on najwyraźniej nie zamierzał ustąpić.
-Diana miała romans z Oustinem, a on sam dług u Marshala. Pracował dla niego pod groźbą zabójstwa swojej dziewczyny. Allan jest wspólnikiem Zacka, widziałem go! A zapomniałem dodać, że lada dzień Zack rozpierdoli całą agencję!-Xander przymknął oczy i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów.-Nie pora na to, trzeba go złapać zanim wygada wszystko Marshalowi!-Wrzasnąłem unosząc ręce do góry. Naprawdę chwilami kompletnie nie rozumiałem mojego brata.
-Ty i Amir jedźcie za Allanem.-Amir zostawił Kasandrę i pobiegł w stronę samochodów.-Mia będzie was nawigować. Wytłumaczę ci jak.-Dodał zanim dziewczyna zdążyła cokolwiek powiedzieć.-Cody, zadzwoń do Farella i powiedz żeby zajął się Dianą. Ostrzeż ich i powiadom, że będziemy tam tak szybko, jak tylko się da.-Cody nic nie powiedział tylko kiwnął głową i pobiegł na górę.-Lin, jedziesz z Camem. Kass, wskakuj do Amira.-Zakończył i poszedł do swojego komputera.
Wsiadłem do swojego Bugatti i kiedy tylko Lin do mnie dołączył, od razu ruszyliśmy. Po chwili usłyszałem głos Mii w głośnikach.
-Jest sześć kilometrów przed wami, dacie radę?-Spytała przesyłając nam jego współrzędne.
Spojrzałem na nieduży ekranik przymocowany do szyby. Sprawiał wrażenie zwykłej nawigacji ale w rzeczywistości był po przeróbkach Xandera, więc jego możliwości wykraczały dużo ponad pokazywanie map i bluetooth. Po niecałych dziesięciu minutach widziałem już przed sobą czarne BMW którym jechał Allan. Wyjechaliśmy poza miasto i jechaliśmy dwupasmówką, po bokach której rósł gęsty las.
-Dasz radę przejąć kierownicę?-Spytałem przerażonego Japończyka. właściwie to nie wiedziałem, czym on się tak przejmuje. Przecież my tylko ścigaliśmy szpiega z prędkością dwustu dwudziestu na godzinę. Normalka.
-Ja nie...
-To było pytanie retoryczne.-Uciąłem wyjmując ze schowka broń.
Otworzyłem okno i usiadłem na drzwiach samochodu, celując w czarne auto przed nami. Sprawnie manewrował od prawego boku do lewego, utrudniając mi trafienie jednej z opon. Dwa strzały. Jeden w tylną szybę żeby zdezorientować kierowcę, drugi w oponę. Rozległ się huk po czym samochód przekoziołkował się i wylądował w rowie. Szybko zająłem z powrotem miejsce kierowcy i zaparkowałem obok. Wybiegłem z samochodu w chwilę po tym jak Allan to zrobił. Nie musiałem długo czekać, żeby Amir zaczął go gonić. Ze swoimi zdolnościami szybko go doścignął i zaczął się z nim szarpać. Nie minęło piętnaście sekund kiedy ja też już byłem na miejscu, pomagając Amirowi unieruchomić chłopaka. Lionell skuł mu ręce za plecami a ja przyłożyłem w twarz. Tak porządnie, od serca.
-To nie było konieczne.-Mruknął Japończyk kiedy niemal ciągnąłem za sobą Crawforda do wozu.
-Owszem, było.-Mruknąłem.-Musiałem się na kimś wyżyć po prawie dwóch dniach spędzonych w towarzystwie Franca.-Kamyko westchnął siadając razem z Allanem na tylnym siedzeniu.
Jechaliśmy do agencji w Las Vegas gdzie mieliśmy spotkać się z resztą ekipy. Prawie całą drogę milczeliśmy z Linem i to nie dlatego, że nie mogliśmy znaleźć wspólnego tematu. Akurat Japończyk wydawał mi się spoko w porównaniu do niektórych agentów których mogłem spotkać. Po około dwóch godzinach i wizycie na stacji benzynowej zatrzymaliśmy się pod budynkiem agencji. Zauważyłem kilka znajomych samochodów więc od razu wysiadłem, pomagając Linowi wyciągnąć z samochodu nieprzytomnego Allana.
-Mamy waszą zgubę.-Powiedziałem z triumfalnym uśmiechem i położyłem Crawforda na asfalcie. Xander przewrócił oczami a stojący obok niego Michael popatrzył na mnie jak na dziecko. Zmrużyłem oczy rozdrażniony. Chciałem dodać jeszcze jakąś zgryźliwą uwagę, ale nie zdążyłem bo na parking wjechały dwa czarne motory.
Z jednego od razu zsiadł Nicholas i nie mówiąc ani słowa oparł się o ścianę. Domeinowi zajęło to trochę więcej czasu, ponieważ przeglądał się jeszcze chwilę w lusterku. Wstał i upewniwszy się że wszystko jest jak trzeba podszedł do nas. Miny Mii, Lina i Codyego kiedy go zobaczyli? Bezcenne. Parsknąłem śmiechem widząc przerażenie malujące się na ich twarzach. Zupełnie jak Farell przed kilkoma dniami.
-To...To jest...Niemożliwe...-Wyjąkał Franco patrząc na młodszego szeroko otwartymi oczami.-On...
-Nie żyje?-Spytał Domi stawiając kołnierz swojego czarnego płaszcza.-To chciałeś powiedzieć? Powiedzmy, że zmartwychwstałem...-Dodał z uśmiechem.
-Dobra, to chodźmy.-Mruknął Xander pod nosem.-Nie mamy dużo czasu.
Weszliśmy głównymi drzwiami na hol. Przysiągłbym, że jeszcze nigdy nie widziałem tam tylu ludzi. Grupka chłopaków widząc nas zaprzestała rozmów i gapiła się bezczelnie śledząc każdy nasz ruch. Strażnicy natomiast wydawali się zbyt zdziwieni, żeby cokolwiek zrobić. Idący z przodu Farell skinął im głową ale oni dalej patrzyli na nas nie będąc w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu.
-Dziwne...Myślałem, że zaczną krzyczeć...-Szepnął Xander jakby sam do siebie, rozglądając się dookoła.
W sumie ja na ich miejscu pewnie bym krzyczał. Widząc grupę ludzi których normalnie chciałoby się wybić w pień, teraz spacerujących jakby nigdy nic po jednym z korytarzy. Weszliśmy po schodach na górę i od razu skręciliśmy do sali obrad. W środku czekało już na nas kilkanaście osób, siedzących przy ogromnym okrągłym stole. Wszyscy wstali widząc nas a ja po raz kolejny tego dnia poczułem się jak debil. Masakra, człowiek raz chce zrobić coś dla dobra ogółu to i tak nikt w to nie wierzy. Chociaż w sumie ja i tak miałem dobrze. Chyba z nas trzech to Domi wzbudzał największe przerażenie. Samo to, że żyje musiało wydawać się co najmniej dziwne. Zajęliśmy miejsce za stołem zaraz obok Michaela. Ja po lewej, Xander w środku a Domi po prawej, jak zawsze. Farell uderzył pięścią w stół uciszając tym samym wszystkie szepty w sali. Większość ludzi i tak nas obgadywała i jak durni myśleli, że tego nie usłyszę. W końcu Domi ma bardzo dobry słuch a jego zdolności przechodzą na mnie. Spojrzałem na Xandera który wyjął z kieszeni telefon i bez jakiegokolwiek skrępowania zaczął coś na nim sprawdzać. Posłałem mu karcące spojrzenie ale on tylko wzruszył ramionami nie odrywając się od ekranu.
-Cody, zechciałbyś nam wyjaśnić, co się tak właściwie stało...-Zaczął pan Farell. Franco wstał i zaczął zawzięcie grzebać w swoich papierach.
-Allan...On...Współpracuje z Marshalem i...-Zaczął się jąkać a ja parsknąłem śmiechem zwracając tym samym na siebie uwagę innych.-Tu pisze że...
-Jest napisane.-Poprawił go Xander nadal nie odrywając się od telefonu. Kilka osób w sali zaśmiało się cicho.
-To może ty zechcesz to wyjaśnić?-Warknął na niego czerwony jak burak Cody. Xander spojrzał na niego po czym schował telefon do kieszeni i rozsiadł się wygodniej na krześle.
-Z wielką chęcią.-Starszy posłał mu promienny uśmiech. Franco usiadł z powrotem na swoje miejsce i założył ręce na piersi z irytacją. Zupełnie jak małe dziecko.-Mamy sterty dokumentów z których mówiąc krótko zupełnie nic nie wynika.-Zaczął wstając i wyciągając z kieszeni paczkę Cameli.-Marshal nie jest idiotą. Wie że chcemy go schwytać i starannie zaciera po sobie wszystkie ślady. Dlatego też myślę, że nie należy opierać się na stercie papierów tylko zająć się dokładniej Dolanem i Crawfordem...
-A jak niby chcielibyście to zrobić?-Odezwała się czarnoskóra dziewczyna siedząca parę miejsc od nas.-Jeśli to ludzie Marshala, to wątpię żeby cokolwiek wam powiedzieli.-Popatrzyła na Xandera z zainteresowaniem.
-Cami ma swoje sposoby...-Mruknął jej w odpowiedzi starszy, spoglądając na mnie z cwaniackim uśmieszkiem.
-Oustin to płotka, ale myślę że Allan jest kimś ważnym dla Marshala i jeśli się nie mylę, to doprowadzi nas prosto do niego.-Mruknąłem patrząc na zebranych.-Mogę go przesłuchać jeszcze dziś...
-Na pewno nie.-Przerwał mi starszy.-Widzieliśmy ile kosztowało cię przedostanie się do umysłu Oustina. Jeszcze nigdy tak nie zareagowałeś...
-Bo to było tak, jakby coś go blokowało.-Odwróciłem się w jego stronę.-Jakby ktoś wiedział, że będę próbował coś z niego wydusić i go jakoś zapieczętował. Nie wiem...
-Że też ja na to wcześniej nie wpadłem!-Niemal krzyknął Xander, wznosząc ręce do góry.-Cami, jesteś geniuszem!-Westchnął w moją stronę uradowany. Spojrzałem na niego marszcząc brwi.-Ta substancja którą miały w swoim ciele ofiary Oustina.-Zaczął tłumaczyć najwyraźniej widząc, że nikt z zebranych kompletnie nic nie kuma.-Może to ta substancja paraliżująca działa na ciebie w ten sposób.-Zaczął chodzić dookoła pomieszczenia.-Może Oustin wstrzykując ją tej bibliotekarce nie chciał jej uśmiercić tylko upewnić się, że nawet jeśli przeżyje to i tak nic nikomu nie wyjawi.
-Jak to sprawdzimy?-Spytała Kasandra siedząc na kolanach u Amira.
-To proste.-Xander uśmiechnął się i rozejrzał po zebranych.-Potrzebujemy ochotnika.
-Więc ja się zgłaszam.-Rocket wstała i spojrzała w stronę Xandera.-O ile to mnie nie zabije, to możemy spróbować.- Xander przymknął oczy i przyłożył dłoń do czoła.
-Dobrze. Czyli postanowione. Cami spróbuje wedrzeć się do umysłu Rocky i wtedy przekonamy się, czy iść tym tropem, czy nie.-Przerwał na chwilę.-A póki co trzeba zabezpieczyć agencję.
-A to niby czemu?-Spytał łysy facet siedzący obok mnie.
-Jak to czemu?-Xander spojrzał na niego jak na debila.-W końcu lada dzień ma wylecieć w powietrze.
Na początku byłam zadowolona z tego rozdziału, ale teraz to już sama nie wiem, co o nim myśleć. naprawdę jak przez dłuższy czas nie dodaję rozdziału, to jest mi jakoś tak dziwnie. I mogę mieć drobne zaległości ale to dlatego, że mam mnóstwo na głowie, a do tego postanowiłam jeszcze zająć się czytaniem książki i tak to jest...Kolejny rozdział 16 sierpnia, czekam na wasze komentarze i opinie :) 
Na koniec jeszcze dodam, ze ostatnio udało mi się napisać nietypowy rozdział z którego jestem cholernie dumna, ale wstawię go dopiero pod koniec sierpnia. Możecie już się bać :)  
Sekretna