niedziela, 19 kwietnia 2015

Strach człowieka, to naj­większa bestia

Z perspektywy Evy
- Chanell...? - Zapytałam, jakby nie było oczywiste, że to ona. Uśmiechnęła się cwaniacko jakby była pewna swojej przewagi.
Owszem, wiedziałam, że mnie nie lubi, ale nie myślałam, że dla zlikwidowania mnie jest w stanie sprzymierzyć się z wrogiem. Przez głowę przemknęła mi myśl, że może jest jedynie szpiegiem, ale wydało się to mało prawdopodobne. Wydaje mi się, że nawet Xander nie mógłby wpaść na pomysł, jak wysłać ją do Zacka tak, żeby dowiedziała się od niego czegoś cennego i pozostała przy tym żywa.
- Chyba moja wizyta zdziwiła ją jeszcze bardziej, niż przypuszczałam. - Zachichotała dziewczyna.
- Chodźcie do biura. Nie będziemy urządzać tu niepotrzebnych scen. - Warknął mój ojciec rozglądając się po korytarzu.
Wydawało mi się, że jego postawa trochę się zmieniła przez ten czas, kiedy siedziałam w zamknięciu. Wydał się jakiś bardziej przygaszony, jakby jego też przytłaczała cała ta sytuacja. Może w rzeczywistości wcale nie chciał zabić Jaspera i zrobił to pod wpływem impulsu? Nie! Chwila! Nie mogłam go bronić! Nie mogę tego robić nawet teraz, bo przecież to było okrutne. To było po postu morderstwo i jeśli mój ojciec tego żałował to tylko dlatego, że naprawdę ma jakieś zaburzenia psychiczne.
Weszłam za nim do biura podobnego, jak to na górze, mając na uwadze, że idzie za nami dwóch jego osiłków. Pierwszym był ten podobny do Xandera, a drugim jasny brunet, który nie wiadomo czemu wcześniej powiedział do mnie, że mu przykro. Przecież był pracownikiem mojego ojca. I pewnie podobnie jak on nie miał w sobie ani krzty litości, bo przecież w innym wypadku nie stałby bezczynnie i próbował powstrzymać Zacka przed zabiciem Jaspera.
- Chyba powinniśmy sobie coś wyjaśnić. - Wyrwał mnie z zamyślenia głos Zacka siedzącego już za biurkiem z dłońmi ułożonymi w wieżyczkę i przyglądającego mi się z uwagą.
- Chyba nie musimy dodawać, że nie opłaca się kłamać przy kimś, kto ma nadzwyczajny słuch i będzie słyszał nawet minimalne zmiany w tonie twojego głosu, kiedy mówisz. - Wyjaśniła Chanell zachodząc mojego ojca od tyłu i kładąc mu dłonie na ramionach, uprzednio przejeżdżając nimi delikatnie po jego twarzy.
- Mówię też o tobie. Ostatnio nie kontaktujesz się ze mną zbyt często. - Zignorował jej gest i uniósł wzrok tak, że teraz patrzył na nią, nie na mnie.
- Bo nie mam żadnych nowinek. Moi kochani bracia niemal wprowadzili się do agencji a do mnie zwracają się tylko, kiedy trzeba nakarmić ich kundle, albo podlać kwiatki w domu. Chociaż ostatnio Cami był na chwilę z tym dupkiem, Amirem. - Warknęła pod nosem z kwaśną miną. - Ale nie zabawili tam długo. Wzięli tylko jakieś dokumenty i jednego z tych kundli i pojechali z powrotem...
- I nie wypytałaś go o nic? - Mężczyzna wstał a ja miałam dziwne wrażenie, że zaraz znowu straci nad sobą kontrolę.
Zastanawiałam się, po co mnie tu wezwali? Żebym była świadkiem ich kłótni? Czy żeby Chanell mogła napawać się moją porażką? Zaczynała we mnie wzbierać złość i zastanawiałam się co robić, żeby nie dać tego po sobie poznać.
- Próbowałam, ale ten pieprzony Arab mnie zbył. Uczepił się Cama i nie ma chwili, żebym mogła pogadać z nim sam na sam. Co mam niby zrobić? Poza tym masz chyba dość swoich piesków w agencji, dlaczego więc to ja mam odwalać całą brudną robotę? - Zapytała ze złością. Pomyślałam sobie że byłoby ciekawie, gdyby teraz nagle się na siebie rzucili.
- Tymczasowo żaden z nich nie jest na tyle blisko Parkerów, żeby znać ich plany, zwłaszcza przy skrytości najstarszego z nich. Nie muszę chyba ci przypominać, przez kogo zarówno Diana Thomson, jak i Dolan i Crawford siedzą w więzieniach? Owszem, przez twojego kochanego braciszka. A wystarczyłoby podsypać mu trutki do żarcia... To dla ciebie zbyt skomplikowane?
- Pomagam ci z czystej dobroci serca i gdybym chciała, już dawno mogłabym im powiedzieć, gdzie jesteś i powtarzam ci po raz ostatni: Ze swoją córeczką rób co chcesz, ale tylko pod warunkiem, że i ty i ona będziecie trzymać się z dala od Camerona. Całą resztę możesz wybić, mnie to nie przeszkadza. - Wycedziła przez zęby mierząc się wzrokiem z mężczyzną.
- I co? Myślisz, że po tym wszystkim Parker zacznie patrzeć na ciebie w inny sposób i odjedziecie razem ku zachodzącemu słońcu? Jesteś śmieszna...
- Zamknij się! - Warknęła policzkując go. - I nie zapominaj, z kim masz do czynienia. - Ostrzegła kiedy wściekły odwrócił twarz z powrotem w jej stronę. - A teraz powiedz mi, jak się jej pozbędziemy. - Wskazała na mnie.
A ja powoli zaczęłam zastanawiać się nad tym, co przed chwilą powiedział Zack. O tym, jak Cameron postrzega Chanell. Była jego siostrą i on sam przecież przyznał, że jest jego oczkiem w głowie. Ale czy aby na pewno ona patrzy na niego w ten sam sposób? Zaczęłam powoli analizować wszystkie swoje spotkania z nią. Kiedy w hangarze patrzyła jak Cam mnie przytula, albo wcześniej podczas pomagania w agencji. Może ona po prostu była zazdrosna nie jako siostra, ale jako nieszczęśliwie zakochana dziewczyna? Było to chore, przyznaję. Ale w tamtej chwili zaczęłam też jej trochę współczuć, bo to nie jej wina, że zakochała się we własnym bracie i pewnie sama wiedziała, że to jest złe. To musiało być okropne, widzieć się z ukochaną osobą każdego dnia i nie móc choćby spróbować zbliżyć się do niej tak, jakby się chciało. Bo było to już nie tylko wbrew jakiejkolwiek religii czy prawu, ale też wszelkim normom. Niestety, moje współczucie względem Chanell zniknęło tak szybko, jak się pojawiło i ponownie zastąpiła je złość.
- Co, mowę ci odebrało? Po co polazłaś z Jasperem do centrum dowodzenia? - Warknął do mnie Zack.
Chanell stała opierając się o jego ramiona, jakby ich wcześniejsza wymiana zdań w ogóle nie miała miejsca. Zastanowiłam się prze chwilę, czy powinnam powiedzieć im prawdę. Nie byłam do końca pewna czy Chanell rzeczywiście potrafiłaby wyczuć moje kłamstwo ale wolałam się nie przekonywać tym bardziej że wiedziałam, do czego zdolni są mutanci. Po chwili namysłu stwierdziłam jednak, że nie warto zaprzątać sobie głowy choćby wymyślaniem kłamstwa zwłaszcza, że dotarło do mnie, że już wcale nie boję się Zacka. Sama nie wiem, ale przyszło to jakoś tak naturalnie. Owszem, był okrutny. Mógł posunąć się do wszystkiego, byleby tylko osiągnąć swój cel i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Byłam zdana na jego łaskę i niełaskę i byłam tego świadoma. Ale pomimo tego wszystkiego byłam w stanie wyznać całą prawdę.
- Byłam ciekawa, czy trzymasz tam coś wartego uwagi. - Odparłam obojętnie, gratulując sobie w duchu opanowania. W sumie całkiem nieźle mi szło. Może kiedyś będę potrafiła być aż tak oschła jak Xander?
- Nie powinno cię obchodzić to, co tam trzymam. Nie mieliście prawa tam być! - Warknął uderzając pięścią w biurko tak mocno, że stojący na nim kubek podskoczył i wylało się z niego trochę jakiegoś płynu.
- A ty masz prawo gwałcić nastolatki i wykorzystywać dzieci do realizacji swoich szaleńczych planów? Miałeś prawo zabijać Jaspera, szantażować Dianę i porywać moją matkę? Niby kto dał ci to gówniane prawo? - Zapytałam nad wyraz opanowanym tonem, patrząc mu prosto w oczy.
Byłam całkowicie gotowa na to, że w każdej chwili może mi zrobić krzywdę. Nazwijcie to głupotą, lub odwagą. Jak chcecie.
- Czyli ma rozumieć, że jednak od początku byłaś szpiegiem? - Zapytał wstając i jeżąc się niczym dzikie zwierzę szykujące się do ataku.
- Może szpieg to za dużo powiedziane. - Udałam, że się zamyśliłam. - Miałam po prostu zrobić rozeznanie w terenie. - Wzruszyłam ramionami zakładając ręce na piersi.
- Jesteś zwykłą małoletnią szmatą, która poleciała na ładne oczy mojego brata. - Zakpiła Chanell, ale ja nie pozostałam jej dłużna.
- Ma bardzo ładne oczy, prawda? I inne części ciała również, ale tobie nie dane będzie się o tym przekonać, nieprawdaż? - Zdawałam sobie sprawę, że to okrucieństwo atakować jej najczulszy punkt, ale nie mogłam się powstrzymać a poza tym ona też nie zostawiała na mnie suchej nitki.
- Ty mała wywłoko! - Krzyknęła ruszając pędem w moją stronę z chęcią spoliczkowania mnie.
Chwyciłam ją za nadgarstek tuż przed tym, jak mnie uderzyła i wykręciłam jej rękę tak, jak uczył mnie Amir. Nawet nie wiedziałam, że tak dobrze mi to wyjdzie, ale zrobiłam to automatycznie. Mężczyźni pracujący dla mojego ojca natychmiast zareagowali, próbując mnie obezwładnić. Tego z kucykiem uderzyłam kolanem w krocze, czego w ogóle się nie spodziewał i z sykiem zgiął się w pół. Chanell aż wrzasnęła, ponieważ dalej ją unieruchamiałam, przyciskając twarz dziewczyny do ziemi. Niestety nie poradziłam sobie z szatynem który złapał mnie i próbował odciągnąć od blondynki. Kopnęłam ją jeszcze w brzuch, zanim chłopak zdążył mnie od niej odciągnąć, choć mam wrażenie, że nie było to zbyt dotkliwe. Dziewczyna wstała chwiejąc się lekko i popatrzyła na mnie z rządzą mordu w oczach. Uśmiechnęłam się zdając sobie sprawę, że najwyraźniej nie tylko ja mam ochotę na więcej.
- Przepraszam, mówiłaś coś? - Zapytałam z sarkazmem patrząc, jak ociera twarz.
Nie wiem, co mnie napadło. Powinnam zamknąć dziób na kłódkę i grzecznie potakiwać, bo nie miałam najmniejszych szans, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Bo w końcu oni chcieli się mnie pozbyć. Chanell była gotowa znowu mnie uderzyć, ale do pomieszczenia wpadł zdyszany doktor Pattison. Prawie w ogóle nie przypominał siebie, w do połowy rozpiętej koszuli, bez butów i z rozczochranymi włosami.
- Ten bachor coś spieprzył! - Wydyszał z siebie, patrząc na Zacka.
- Jasper? - Zdziwił się mój ojciec. - Więc to napraw!
- Nie mogę. - Mężczyzna złapał się za brzuch. Powstrzymałam się przed stwierdzeniem, że chyba słabo u niego z kondycją. - Już jest za późno. Mało tego, z kamer w mieście wiemy, że jadą w naszą stronę trzy opancerzone wozy i będą tu za niecałe dziesięć minut. Musimy się wynosić! - Wykrztusił.
Przez chwilę nikt się nie odzywał i ciszę przerywało jedynie tykanie zegara wiszącego na ścianie. Popatrzyłam na Zacka. Jego twarz co chwilę przybierała inne kolory i przez moment wydawało mi się, że zwymiotuje. Chyba po raz pierwszy wydawał się i wściekły i przerażony jednocześnie. W końcu popatrzył na mnie tak lodowato, że miałam ochotę zacząć krzyczeć. Przeraził mnie samym spojrzeniem i do teraz bez trudu potrafię odtworzyć w myślach tę chwilę. Jakby to przeze mnie całe plany jego życia legły w gruzach.
-Elliocie? - Wypowiedział drżącym głosem. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że to imię chłopaka, który mnie trzyma.- Zaprowadź Evę do tuneli i poleć dla Samuela, żeby przygotował samochód. - Powiedział nadal świdrując mnie wzrokiem.
Chłopak tylko skinął głową i ruszył ze mną w stronę wyjścia. Mocno trzymał mnie za ramię a ja z trudem dotrzymywałam mu kroku.
-To nie jest odpowiednia pora na maraton. - Zauważyłam złośliwie.
Posłał mi zniecierpliwione spojrzenie, ale zwolnił nieco. Zaczęliśmy znowu schodzić po chodach a ja zastanawiałam się, gdzie tak właściwie idziemy? Do kopalni?
Związał mi ręce za plecami jakimś sznurem i polecił postawnemu łysolowi imieniem Sam, żeby odpalił samochód. Obrócił mnie przodem do siebie i popatrzył prosto w oczy, jednocześnie wysuwając ze swojej kieszeni i wręczając mi nóż. Przyłożył sobie palec wskazujący do ust i popatrzył kątem oka na chłopaka siedzącego w samochodzie i otworzył drzwi, żebym weszła do środka.
- Tylko nie próbuj żadnych głupstw. - Upomniał mnie surowo, po czym zatrzasnął drzwi i wyszedł.
Sam siedział z przodu i nawet na mnie nie spojrzał, jakby mnie tam nie było. Zaczęłam rozcinać sznur pilnując przy tym, żeby nie zwrócić na siebie uwagi mężczyzny. W końcu poczułam, że uścisk staje się luźniejszy i ścisnęłam mocniej narzędzie zbrodni, którą miałam popełnić. Odczekałam chwilę i upewniwszy się, że Samuel bardziej jest skupiony na swoim telefonie niż na mnie, wbiłam nóż w jego szyję. Nie wymagało to dużego wysiłku bo siedział na miejscu kierowcy a ja zaraz za nim. Szybkim ruchem wyjęłam ostrze na co mężczyzna zareagował przeraźliwym wyciem. Otworzył drzwi i niemal wypadł na zewnątrz, więc ja też szybko wysiadłam z auta. Chyba nie trafiłam go dość celnie, bo żył i najwyraźniej próbował wyciągnąć broń ze spodni. Wiedziałam, że muszę natychmiast podjąć decyzję. Czy go dobić, czy zabrać broń i uciec ryzykując tym, że wezwie pomoc i wszyscy zorientują się jeszcze szybciej, co zrobiłam. Teraz wydaje mi się to okropne, ale wtedy było oczywiste, że muszę się go pozbyć. Ścisnęłam mocniej swoją broń i zrobiłam krok w stronę mężczyzny, który chyba domyślał się, co zamierzam zrobić. Próbował się bronić, ale był zbyt słaby. Krew zaplamiła już znaczną część jego białego podkoszulka i podłogę. Wyciągnął ku mnie broń, ale zrobił to już chyba nie do końca świadomy, bo z łatwością przygniotłam mu rękę do ziemi tak, że strzelił dwa razy w koło samochodu. Poderżnęłam mu gardło. Oczywiście nie miałam wprawy, więc nie wyszło to tak wdzięcznie, jak na filmach. Teraz tego żałuję, bo gdybym zrobiła to bardziej umiejętnie, to może nie cierpiałby aż tak bardzo. Klęknęłam przy nim i patrzyłam na martwe już ciało, zastanawiając się, czy nie powinnam czuć się okropnie, po odebraniu komuś życia. Problem polegał na tym, że było wręcz przeciwnie. Tak, jakbym zrobiła coś, o czym od zawsze podświadomie marzyłam, tylko się bałam. Miałam na rękach krew mężczyzny, który z pewnością nie był niewinny, ale nie zasługiwał również na taki koniec, a mimo wszystko czułam się spełniona. Chyba traciłam kontrolę.
Nie wiem, jak długo klęczałam nad ciałem Samuela, ale ocknęłam się dopiero, kiedy gdzieś na górze rozległ się niesamowity huk. Wyjęłam z dłoni trupa Sig-Sauer P226. Jak udało mi się rozpoznać broń? Amir był bardzo dobrze zorientowany w tym temacie i kiedy jeszcze w agencji połączyłam się z nim umysłem, przekazał mi sporo swojej wiedzy. Może to dlatego tak doskonale wiedziałam, co powinnam dalej robić.
Odbezpieczyłam broń i starając się zachować jak największą ciszę zaczęłam wspinać się po schodach na górę. Już po kilku sekundach zdążyłam się zorientować, że niepotrzebnie jestem cicho, ponieważ zewsząd słychać było strzały i wycie syren policyjnych. Wyszłam na korytarz piwnicy, gdzie nikogo nie było i spróbowałam przypomnieć sobie, którędy Jasper mnie tu przyprowadził. Podziemie było chyba jeszcze większe, niż sam dom, a dodatkowo nie było światła i wszędzie panowały egipskie ciemności. Coraz trudniej mi było oddychać i dopiero po jakimś czasie zaczęłam się domyślać, czym to mogło być spowodowane. Na górze wybuchł pożar. Musiałam się jak najszybciej wydostać z tej pieprzonej piwnicy. Dopadłam do drzwi ale były zamknięte. Waliłam w nie pięściami, ale traciłam siły. Z każdym wdechem było mi coraz ciężej aż w końcu opadłam na ziemię a z oczu zaczęły cieknąć mi łzy. Chyba dopiero w tamtej chwili zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem bezsilna. Mogłabym wystrzelać cały magazynek, ale drzwi były zbyt mocne, żeby tego nie wytrzymać.
Ktoś szedł w moją stronę po schodach. Najwyraźniej zwrócił uwagę na hałas, jaki robiłam siłując się z drzwiami. Wydało mi się, że są to nawet dwie osoby. Nie miałam pewności, ale coś mi mówiło, że nie jest to ktoś, kto mógłby mi pomóc.
- Jesteś jednak. - Usłyszałam kpiący głos przed sobą.
Przywykłam już do ciemności, więc widziałam jako takie kontury obu mężczyzn. I tak jak przypuszczałam, nie przybyli, żeby mnie uratować. Jedyne, co mogłam zrobić, to wycelować w jednego z nich i oddać dwa strzały. Słyszałam, jak jego ciało spada po schodach. Nacisnęłam spust ponownie, chcąc pozbawić życia kolejnego napastnika, ale nic nie usłyszałam. Nacisnęłam kolejny raz a strzał znowu się nie rozległ. Chłopak stojący przede mną wykorzystał to i natychmiast wyrwał mi broń z ręki, wykręcając boleśnie nadgarstek. Potem „pomógł” mi wstać, ciągnąc do góry za włosy i zmusił do ponownego zejścia po schodach w dół. Zaśmiał się, kiedy mijaliśmy po drodze jego kompana, którego najwyraźniej udało mi się zastrzelić, pomimo ciemności i wykończenia. Parę razy się potknęłam i pewnie gdyby nie to, że mężczyzna trzymał mnie mocno za włosy to bym spadła.
- Wiesz co? Oboje tu zdechniemy, albo znajdą nas wcześniej i mnie zabiją. Więc czemu miałbym odmówić sobie przyjemności wzięcia cię tu i teraz, co, lala? - Wydyszał mi prosto do ucha, kiedy już zeszliśmy na dół, próbując przy tym pocałować, ale odepchnęłam go z cichym jękiem.
Chciało mi się spać i nawet jego groźba gwałtu nie była w stanie mnie obudzić. Powoli osuwałam się na ziemię mimo, że jeszcze mnie przytrzymywał. Oddychał tuż przy mojej szyi i nakierował moją dłoń na swoje krocze. Po raz ostatni podjęłam desperacką próbę ucieczki, która oczywiście skończyła się moją porażką. Łzy leciały mi ciurkiem po policzkach a ja nawet nie próbowałam ich już powstrzymywać. Powoli chyba godziłam się z tym, że tak jak powiedział, oboje tu zdechniemy.
I wtedy stanął mi przed oczami Jasper, tuż przed swoją śmiercią. Podziwiałam, z jaką godnością to wszystko przyjął. A potem pomyślałam o tym, że gdyby mi się coś stało, to Cameron obwiniałby o to siebie i znając życie, to mógłby zrobić coś bardzo głupiego.
Zebrałam w sobie wszystkie siły. Nie wiem, skąd się wzięły, ale jeszcze nigdy się tak nie czułam. Mimo skrajnego wyczerpania otworzyłam oczy a moje dłonie w mgnieniu oka znalazły się na szyi napastnika. Zaczęłam go dusić, ale chociaż był silniejszy ode mnie to i jemu dawał się we znaki trujący dym, więc był nieco osłabiony. Nie wiem, skąd w jego dłoni wziął się nóż, którym najwyraźniej chciał mnie dźgnąć. W normalnych okolicznościach pewnie nie byłabym w stanie mu tego uniemożliwić, ale w tamtej chwili wszystko stawało się inne. Dźwięki dochodzące z góry wydawały się jeszcze głośniejsze i wszystko nagle stało się wyraźniejsze, jakbym w ogóle nie potrzebowała światła, żeby doskonale wszystko widzieć. Z jednej strony przytłaczało mnie to, że nagle wszystko jest bardziej intensywne a z drugiej dodawało sił i rozdrażniało sprawiając, że pokonanie dużo większego przeciwnika wydało się błahostką. Nakierowałam dłoń napastnika na swoją twarz i zmusiłam, żeby wbił sobie nóż w policzek. Potem wyciągnęłam go raptownie sprawiając, że mężczyzna rozerwał sobie pół twarzy. Z jego gardła wydobył się przeraźliwy wrzask, co dla mnie było niczym muzyka. Uśmiechnęłam się sama do siebie i trzymając w ręku ostre narzędzie ponownie ruszyłam na przeciwnika, chcąc zmasakrować mu całe ciało tak, jak zrobiłam to z twarzą. Chyba traciłam kontrolę, bo nie pamiętam niczego, co działo się później.     
Taak! Nawet sobie nie wyobrażacie, jak ja czekałam, żeby opublikować ten rozdział! Co prawda na początku końcówka miała być trochę inna, ale uznałam, że tak będzie lepiej. Właściwie to nie wiem, co mam tu jeszcze napisać poza tym, że niezmiernie mnie interesuje, co myślicie na temat  Chanell, bo chyba o zachowaniu Evy nie muszę wspominać. No i Elliot. Jak myślicie, co nim kierowało, że postanowił pomóc Evie? Bardzo mnie ciekawi, co o nim sądzicie i mogę już teraz zdradzić, że później będzie dość ważną postacią.  
No i komentujcie, bo chyba mam wenę i może jeszcze dzisiaj naskrobię coś na następny rozdział! 
Buziaki! :* 

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Cza­sami wys­tar­czy pocze­kać, a roz­wiąza­nie po­jawi się samo.

Z perspektywy Camerona. 
- To boli! - Poskarżyłem się kobiecie zajmującej się moim zadrapaniem na czole, które jak się okazało było na tyle poważne, że postanowiła założyć mi jeden szew. Dla niej tylko jeden, dla mnie aż jeden. - Jest pani pewna, że nie zostanie mi po tym blizna? - Zapytałem patrząc niepewnie w swoje odbicie w oknie.
- Jojczysz gorzej niż mały dzieciak. - Mruknęła Isobell siedząc obok mnie. - Nie dostaniesz nalepki dzielnego pacjenta!
- Nie strasz go, bo ucieknie. - Zaśmiała się pielęgniarka, na co ja tylko zmarszczyłem brwi, co trochę zabolało. - Nic się nie martw. Zapewne nie zostanie ci żaden ślad. Nie zdziwiłabym się, gdyby takie szybkie gojenie się ran to też był wynik tych waszych mutacji. Trevor też bardzo szybko zdrowieje. -  Wyjaśniła szukając czegoś w jednej z szuflad. - A teraz powiedz mi kochanie, jaki chcesz plasterek! Żółty z małpką czy zielony z żółwiem? - Wyciągnęła do mnie dwa małe pudełka. Korciło mnie, żeby wziąć ten z małpką bo przypominała mi Amira, ale chyba byłoby to nie na miejscu.
- Chyba wezmę zwykły... - Westchnąłem z rozżaleniem. Isy natomiast wzięła sobie zielony i nakleiła na mały palec.
Wyszedłem na korytarz gdzie chodząc tam i z powrotem czekał na mnie Amir. Skrzywił się kiedy tylko na mnie popatrzył i syknął znacząco. Od razu wiedziałem, że nie jest dobrze.
- Rany! Koleś! Minus dziesięć do męskości! Poważnie!
- Ciesz się, że nie wziąłem plasterka z małpką. - Wypaliłem na co mój przyjaciel ponownie się skrzywił, najwyraźniej nic nie rozumiejąc.- Co z Rosą?
- Nie mają tu weterynarza, ale doktor powiedział, że się postara. Robert obiecał się nią zająć. -  Wyjaśnił rozglądając się dookoła i skubiąc kciuk. Nerwowy tik świadczący o tym, że musi zapalić a niestety w tej części agencji było to zabronione.
- Nie ma potrzeby. Zaraz się wszystkim...
- Zaraz to ty pójdziesz spać. Wyglądasz okropnie. Niby powinno mnie to cieszyć, bo takie zmęczenie cię postarza, ale jednak... - Westchnęła Isobell. Popatrzyliśmy na nią z Amirem niemal w tej samej chwili. - No co? - Zapytała wzruszając ramionami. - Jesteś moim ojcem i masz prawie czterdzieści lat! Jak długo można wyglądać jak dwudziestolatek?
- Mam tylko trzydzieści osiem lat! Nie postarzaj mnie! - Oburzyłem się, na co oboje się roześmiali. Jęknąłem głośno.
- Osiem, Cami. Osiem. Nikt w to nie wątpi. - Obronił mnie z udawaną powagą Amir. - Ale Isy ma rację. Idziemy spać.
- Świetnie, bo nocuję dziś u ciebie. - Wskazałem na niego palcem. - Isy nie ma tu swojego lokum a nie może wiecznie nocować u córki Cody'ego, więc śpi u mnie. Kasandra pojechała spotkać się z Dianą więc masz połowę łóżka wolnego. Możesz też oddać mi całe ale nie wiem, gdzie wtedy sam się podziejesz. Możesz dogadać się z Radżą, żeby odstąpił ci połowę swojego materaca, ale nie polecam. Jakieś pytania? - Zerknąłem na niego kątem oka a on bezczelnie wypiął mi język.
- Jeśli myślisz, że dam ci się przelecieć, to się przeliczyłeś, koleś. - Syknął, kiedy już zamknąłem drzwi za ledwo żywą Isobell. Swoją drogą dlaczego dziecko w jej wieku nie spało o czwartej nad ranem?
- Mówisz tak, jakbyś kiedyś mi na to pozwolił. - Warknąłem niby zły.  
- Bo zawsze kiedy tego chcieliśmy to zaczynała się kłótnia o dominację. Dlatego ograniczało się to tylko do seksu grupowego. Poza tym chyba nie mógłbym potem patrzeć na ciebie tak samo...Sam nie wiem...Możesz nie zadawać mi tak trudnych pytań o tak nieprzyzwoitej porze? - Zapytał kiedy zsuwałem spodnie i w samych bokserkach wyciągnąłem się na jego łóżku.
Nie odpowiedziałem, tylko uśmiechnąłem się wtulając w poduszkę. Nie wiem, czy Kasandra będzie zadowolona, jak się dowie, że spałem z jej chłopakiem. Na swoją obronę miałem to, że mocno uderzyłem się w głowę i nie do końca mogłem być świadomy tego, co robię. Miałem zamiar poczekać jeszcze trochę, ale zasnąłem, zanim Al-Kadi wrócił z łazienki.
Nie wiem, jak długo spałem, ale nie miałem żadnych koszmarów. A przynajmniej nic nie pamiętałem. I prawdopodobnie spałbym dalej, ale Amir miał w zwyczaju otwierać rano okna, żeby się wywietrzyło i zrobiło mi się zimno. Zakryłem się szczelniej kołdrą i uchyliłem jedno oko, żeby zerknąć na chłopaka. Leżał po drugiej stronie na brzuchu i opierając się na łokciach palił papierosa. Na twarzy miał kilkudniowy zarost a fryzurę jak zawsze w artystycznym nieładzie. Zerknął na mnie wydmuchując przez nos dym z papierosa.
- Amir? - Zagadnąłem rozciągając się. - Wyglądasz zajebiście.
- Brakuje tu tylko skacowanej Locki między nami i poczułbym się jak za starych czasów. - Uśmiechnął się krzywo i przetarł twarz dłonią. - Tęsknisz za tym? No wiesz...Wyścigi, kluby, strzelaniny... Ciągłe życie na krawędzi. Nie ciągnie cię do tego? - Zapytał. Zastanawiałem się przez moment.
- W tej chwili najbardziej tęsknię za Evą. - Przyznałem w końcu. - I mam nadzieję, że nic jej nie jest. Nie wiem, co bym zrobił, jakby coś jej się stało...
- Właściwie, to czemu się na to zgodziłeś? - Zapytał w końcu. - Przecież obaj doskonale wiemy, że to wbrew tobie.
- Przecież sam mówiłeś, że da sobie radę.
- Owszem, mówiłem, ale nie myślałem, że tak łatwo się na to zgodzisz.
- Chyba... - Zacząłem nie bardzo wiedząc, jak ująć to w słowa tak, żeby zrozumiał. - Chyba po prostu czułem, że muszę uszanować jej decyzję bez względu na to, jaka by nie była. Ale nie powinienem był tego robić. Powinienem starać się ją zatrzymać a teraz wydaje mi się, że nie zrobiłem w tym celu absolutnie wszystkiego. Rozumiesz? - Spytałem. Pokiwał głową w zamyśleniu.
- Też tak mam. - Powiedział w końcu po paru minutach ciszy. Podniosłem głowę chcąc go wyraźniej widzieć, bo nie do końca wiedziałem, co ma na myśli. - Powinienem był cię powstrzymać, zanim dałeś z siebie zrobić kozła ofiarnego. - Spojrzał na mnie chłodno. Wywróciłem tylko oczami i podniosłem się do pozycji siedzącej. Patrzył na mnie jakby oczekiwał, że coś powiem, ale zignorowałem go i wstałem, szukając swoich ubrań. - Świetnie! Masz zamiar unikać tego tematu?- Zapytał z wyrzutem i zgniótł niedopałek w popielniczce.
- Owszem, bo ten temat jest skończony! - Warknąłem jeszcze chłodniej, niżbym chciał.
- Jaki ty jesteś uparty! Jak osioł! - Wstał i zmierzył mnie wzrokiem.- Powiedz mi, że macie plan. Że nie dasz im się udupić...- Zaczął ubierać spodnie. 
- Nie ma planu. - Skłamałem. Jeśli Xander nie mógł powiedzieć Rocket, to ja żeby nie wiem co, też musiałem grać fair i nie pisnąć słowa nawet Amirowi. - To była moja decyzja! Dostaliśmy od Farella propozycję którą akceptowaliśmy godząc się na konsekwencje. Tak trudno to pojąć?
- Tak, bo wiem, że ty nie dasz sobie z tym rady! Obaj wiemy, że ty nigdy nie tańczysz tak, jak ci góra zagra! No chyba, że nagle postanowiłeś być takim świętoszkiem i szukać pieprzonego światełka w tunelu! Tylko że to by było bardzo nie w twoim stylu i wręcz nie chce mi się w to wierzyć. - Syknął mi do ucha a ja wiedziałem, że się nie myli.
- Zawsze musisz mieć rację, co? - Naskoczyłem na niego. - Więc przyznaję! Masz rację, to nie w moim stylu. I nie wiem, jak to zrobię, ale taki mam właśnie zamiar. Chociażby po to, żeby Eva i Isobell miały od tego wszystkiego święty spokój. Albo żebyś ty mógł wrócić do Arabii, przedstawić ojcu Kasandrę i powiedzieć, że już nikt cię nie szuka i nie musisz się ukrywać. Właśnie po to. -  Tłumaczyłem. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale mu przerwałem: - Koniec tematu, Amir. -  Powiedziałem kończąc tym samym dyskusję. Patrzył na mnie przez chwilę jakby był śmiertelnie urażony tym, co powiedziałem a ja doskonale sobie zdawałem z tego sprawę. - Idź zrobić nam śniadanie. Chcę grzanki i kawę. - Poleciłem mu. Posłał mi ostatnie wściekłe spojrzenie i trzasnął drzwiami od łazienki w której się znajdowaliśmy. Potem usłyszałem jeszcze niesamowity huk drzwi wejściowych i zostałem sam.
Oparłem się o zimne kafelki próbując trochę ochłonąć. Nie chciałem go odprawiać, ale nie miałem innego wyjścia. W innym wypadku w końcu bym nie wytrzymał i powiedział mu wszystko, albo sam by się domyślił obserwując moje zachowanie. Zbyt dobrze mnie znał. Byliśmy niemal tacy sami i chyba dlatego tak dobrze się dogadywaliśmy chociaż nie zaprzeczam, że i często kłóciliśmy o nawet największe głupoty. Mieliśmy te same zainteresowania, podobny gust w kwestii muzyki, ubrań, czy nawet kobiet. Zawsze doskonale wiedział jak zareaguję na daną sytuację bo wiedział, jak on by się zachował. Ale chwilami sprawiało to więcej kłopotu niż pożytku. Na przykład teraz. Miałem tylko nadzieje, że da sobie już spokój i nie będzie drążył tematu.
Wziąłem szybki prysznic i ubrałem się w czyste ubrania. Po drodze do kuchni zaszedłem jeszcze do nas i wypuściłem Radżę, bo takie ciągłe siedzenie w zamknięciu nie bardzo mu służy.
Amir siedział w pustej kuchni z kubkiem kawy w jednej ręce i papierosem w drugiej. Na przeciwko czekało moje śniadanie, więc bez słowa zabrałem się za jedzenie. Przez cały czas nie spuszczałem z niego wzroku wiedząc, że tego nie cierpi, ale mimo wszystko udało mu się mnie ignorować. Właśnie zbierałem się na odwagę żeby coś powiedzieć, kiedy pojawił się Robert.
- Nie wiem jak wam, ale mi okropnie chce się spać. - Zakomunikował. - Co tak ładnie pachnie? Jestem głodny...
- Weź moje śniadanie. Ja jakoś straciłem apetyt. - Warknął Al-Kadi pod nosem, wstając od stołu.
- Coś nie tak? - Zdziwił się blondyn patrząc to na mnie, to na Amira.
- Zapytaj kozła ofiarnego. - Warknął i wyraźnie zły wyszedł z kuchni. A przecież chciałem się pogodzić!
- Okej... - Brown popatrzył za nim i przeniósł wzrok na mnie. - Wpadłem nie w porę?
- Długo by gadać. - Wzruszyłem ramionami. - Co z Rosą?
- Jest drobny problem, a właściwie był, bo już go nie ma. Trzeba było jej amputować łapę...
- Co? - Przerwałem mu. - Amputowaliście mojemu psu łapę bez mojej wiedzy?
- To była jedyna szansa żeby ją uratować, a przynajmniej tak mówi lekarz. Jest stara no i była wykończona. Cud, że w ogóle żyje. Trevor powiedział, że będzie się nią opiekował, bo jest z nim lepiej a nie chcą go jeszcze wypuścić ze szpitalnego. - Wyjaśnił.
Myślałem, że zaraz wybuchnę. Jak oni mogli zrobić coś takiego mojej psinie? I to jeszcze po tym wszystkim, co wczoraj razem przeszliśmy! Do teraz czuję się jakbym miał błoto we włosach chociaż szorowałem je wczoraj chyba z godzinę! No i te wszechobecne pająki, komary i w ogóle robactwo...Ohyda! Skrzywiłem się na samą myśl.
- Dobra. Niech będzie, że ci wybaczam. Ale jak Rosa będzie chciała cię po wszystkim ugryźć, to nie licz, że ci pomogę. - Warknąłem na co ten tylko się uśmiechnął.
- Użerałem się z tobą przez trzy lata więc wydaje mi się, że pies o trzech łapach nie będzie stanowił większego problemu. - Mrugnął do mnie i odstawił swój talerz po grzankach do zmywarki.
- Nie marudź! Nie byłem aż taki zły!
- Żartujesz? - Parsknął śmiechem. - Byłeś prawdziwym utrapieniem dla wszystkich strażników. Dziesiątki razy mówiliśmy Dianie, że powinna pomyśleć o przeniesieniu ciebie w bardziej odpowiednie miejsce, ale nigdy się nie zgadzała. Teraz w sumie wiem, czemu. Byłeś jak rozwydrzony bachor i im bardziej ci się czegoś zabraniało, tym usilniej próbowałeś to robić. Prawdę powiedziawszy to wszyscy odetchnęli, kiedy już nie musieli cię znosić. Tak w ogóle to od kiedy ty się tym przejmujesz? - Obrócił się i popatrzył na mnie z zaciekawieniem.
- Właściwie to się nie przejmuję. Pytam z czystej ciekawości. I wiedz, że utrudnianie wam pracy było dla mnie czystą przyjemnością. - Ukłoniłem się teatralnie, na co Brown wybuchł śmiechem.
Właściwie to facet by znośny. Nawet bardzo, jak na glinę. Sam nie wiem, dlaczego z czasem zacząłem tak uważać. Na pewno bardziej niż Cody, chociaż złośliwości i to ciągłe obrażanie się Franca było dla mnie bardziej zabawne niż irytujące. Może to po prostu kwestia postrzegania. Wiem tylko, że jak zobaczyłem go pierwszy raz, kiedy bił się z Xanderem, a raczej został przez niego pobity, to myślałem, że ta cała współpraca nie wyjdzie, bo ciągle będzie dochodzić do podobnych incydentów. I przynajmniej na początku miałem wrażenie, że to sprawka Farella, że ludzie z agencji wyjątkowo spokojnie nas przyjęli, no bo przecież byliśmy wrogami. Zabijaliśmy im rodziny, a oni nam i nie wszyscy musieli godzić się na pokojowe rozwiązanie jakie opracowali Xander i Michael. I nie wiem, czy po kilku tygodniach tam spędzonych dalej ludzie nas postrzegali jako najgorszych wrogów, ale ja z częścią to w sumie mógłbym się jakoś dogadać. Na przykład z Linem z Mią czy z Robertem. Tak w sumie to nawet Cody'ego mógłbym jakoś przełknąć.
- Cameron Parker? - Zapytał jakiś koleś w garniturze, łapiąc mnie za ramię. Pokiwałem głową, ale on nie czekał na potwierdzenie. - Zechce pan pójść ze mną. - Warknął chłodno.
- Zależy, w jakim celu. - Odparłem tak samo oschle. Robert odkaszlnął znacząco i patrząc na zmianę na mnie i na obcego mężczyznę wyciągnął rękę w jego stronę.
-Dzień dobry panie Brown. - Przywitał się z nim obcy ze sztucznym uśmiechem. - Oczekuję od pana raportu, wie pan o tym?- Zapytał a ja z każdą chwilą byłem coraz bardziej zdezorientowany. Po co ten koleś tu w ogóle przylazł?
- Ale dopiero po zakończeniu sprawy... - Zaczął nieporadnie Robert patrząc na mnie ze zmieszaniem. - Dlaczego jest pan tak wcześnie? Coś się stało?
- Powiedzmy, że zaniepokoiły mnie pewne incydenty...Nie ma pan nic przeciwko, żebym zechciał go wcześniej?
- Oczywiście, że nie. Mogę zająć Cameronowi chwilę? On musi odprowadzić swojego kota do pokoju. - Wskazał na Radżę i nie czekając na odpowiedź pociągnął mnie za bluzę w stronę drzwi.
- Co to za... - Zacząłem, kiedy tylko wyszliśmy na korytarz, ale Brown przyłożył palec do ust nakazując ciszę.
- To Andreas McClain. Po zakończeniu sprawy Z Marshalem mamy oddać was do więzienia niepodlegającego agencji...
- Jak to? - Przerwałem mu stając w pół kroku. Pociągnął mnie do przodu i kontynuował ściszonym głosem.
- Cały ten sojusz z wami nie jest prosty, przynajmniej z tej prawnej strony. Dziesiątki ludzi którzy byli poszukiwani za poważne przestępstwa zostaje uniewinnionych i rezygnujemy z maksymalnego wyroku, jakim w przypadku was trzech jest śmierć. I dlatego tą sprawę trzeba jak najbardziej zatuszować, a przecież agencja nie działa sama. Są też inne tajne służby i one nie do końca zgadzają się na to wszystko. Dlatego ja i kilka innych osób współpracujących z wami mieliśmy złożyć na koniec raporty dotyczące waszego podejścia i zaangażowania w sprawę. Czysta teoria, nie musisz się o to martwić. Ale jest ktoś, kogo powinieneś się obawiać i tą osobą jest właśnie McClain. Trzyma was w garści i to od niego zależy, co potem z wami będzie. Więc dla swojego własnego dobra bądź choć przez chwilę grzeczny i nie daj się podpuścić. - Poradził na koniec.
Wysłuchiwałem tego wszystkiego będąc w niemałym szoku, że agencja nas komuś tak po prostu oddaje. Wszyscy zawsze wychodzili z założenia, że skoro to tamtejsi naukowcy stoją za naszymi mutacjami, to wiedzą na nasz temat najwięcej i to oni powinni się nami zajmować. Nikt z nas chyba nawet nigdy nie brał pod uwagę, że naszą sprawą mogą zainteresować się inne służby choć niewątpliwie wiedziały o naszych poczynaniach i nie przegapiłyby żadnej okazji żeby nas przyskrzynić.
- Czyli chcesz powiedzieć, że mam podlizywać się temu całemu Andreasowi tylko dlatego, że mój los jest w jego rękach? - Zapytałem Roberta na co ten energicznie pokiwał głową. - A wydawało mi się, że jednak lepiej mnie znasz... - Westchnąłem i z drwiącym uśmiechem wszedłem do biura Farella, nie przejmując się pukaniem. Robert odetchnął cicho i wślizgnął się za mną do środka, zamykając za sobą drzwi. - Dzień dobry! - Rzuciłem niedbale do nikogo konkretnego, podchodząc do dzbanka z kawą i nalewając dwa kubki. Stanąłem z nimi przed drzwiami w momencie, kiedy te się otworzyły.
- Cami, jesteś wielki. - Pochwalił mnie wchodzący Xander odbierając kawę i nie zwracając jeszcze uwagi, że w biurze są obcy. Podążająca za nim Mia uśmiechnęła się do mnie z wdzięcznością, biorąc kubek z parującym napojem. - Przepraszamy za spóźnienie, ale dokumenty nie chciały się wysłać...Trzeba było odświeżać program i... - Rozejrzał się dookoła jakby nagle zdał sobie sprawę, że nie jesteśmy tu sami. Popatrzył na mnie siedzącego już wygodnie na kanapie tuż obok Domeina, jakby szukał pomocy, ale my tylko wzruszyliśmy ramionami.
- To jest Andreas McClain. Zajmuje się waszą sprawą i przyjechał, żeby porozmawiać z wami na parę interesujących go tematów. - Wyjaśnił Farell wstając zza biurka i przedstawiając siwiejącego mężczyznę. Obok niego siedział nieco niższy brunet o Azjatyckich rysach twarzy, który w skupieniu przyglądał się Domeinowi. Miałem dziwne wrażenie, że skądś go znam, ale nie mogłem sobie przypomnieć, skąd.
- Dobrze. Rozmawiajmy więc. - Postanowił obojętnie Xander opierając się o parapet, który był chyba jego ulubionym miejscem w całym tym gabinecie. - Co konkretnie pana interesuje? - Zapytał lustrując mężczyznę od góry do dołu.
- Interesuje mnie to, jakie poczyniliście postępy poza tym, że wysłaliście niewiele lepszemu szaleńcowi od was szesnastolatkę, która była jedynym, co na niego mieliśmy. - Wypalił od razu na co ja aż wytrzeszczyłem oczy, cofając jednocześnie głowę. Robert posłał mi błagalne spojrzenie. Zagryzłem więc wargę i nic nie powiedziałem, ale w głowie szykowałem już sobie z tuzin obelg na tego pieprzonego eleganta. Mój brat natomiast wydał się niewzruszony i trzymając kubek kawy w ręku zapatrzył się gdzieś za okno.
- Racja. Wysłaliśmy tam Evę, ale odzyskaliśmy przy tym trójkę dzieci z jego...
- No właśnie! - Przerwał mu ostro McClain. - Przyjechał na wymianę. Mogliście go sprzątnąć i byłoby po sprawie. A tymczasem wy bez powodu oddajecie mu bezbronną nastolatkę...
- Jakie studia pan kończył? - Przerwał mu Xander.
- Co proszę?
- Pytam, jakie studia pan kończył. Medycynę, Coś z chemią, biologią...
- Przez piętnaście lat byłem sędzią wojskowym, obecnie pracuję jako naczelnik więzienia.... - Zaczął wyraźnie rozeźlony Anderas ale mój brat nie dał mu skończyć.
- Więc prawo? A to nie bardziej nauki humanistyczne, z tego co się orientuję? Mimo wszystko musi się pan znać na mutacjach, być obeznanym z naszą sprawą i całą dokumentacją przemiany Evy którą moi ludzie udostępnili agencji?
- Mam te dokumenty, ale jeszcze nie zdążyłem się z nimi zapoznać. - Odparł McClain biorąc łyk kawy z kubka.
- Więc dlaczego sądzi pan, że Eva jest bezbronna? Nicholas wyraził swoja opinię w jej temacie i z tego co pamiętam, to wspominał że będzie już potrafiła się obronić w razie niebezpieczeństwa.
- A przepraszam bardzo, jakie Nicholas skończył studia? - Zapytał wyraźnie czymś rozbawiony.
- Żadne. Prawdę mówiąc, to nie skończył nawet szkoły a na mutacji ludzkich genów zna się pewnie lepiej niż my wszyscy tu obecni razem wzięci. Może to z nim powinien pan porozmawiać, skoro interesuje pana ta kwestia? - Zapytał mierząc się z mężczyzną wzrokiem.
- Obejdzie się. A teraz wytłumacz mi się, dlaczego to wszystko trwa tak długo. Chyba nie grasz na zwłokę, prawda? - Zagadnął. Miałem ochotę podejść i mu pieprznąć. Tak porządnie, od serca. Ale powtarzałem sobie w kółko, że miałem być grzeczny. Ten jeden, jedyny raz ci się uda, Cami. Na pewno.
- Póki co nie mam obowiązku tłumaczyć się przed panem z każdego swojego kroku. Jedyne, co teraz muszę, to skutecznie zająć się Zackiem. Tak więc ma pan jeszcze jakieś pytania? - Ton głosu Xandera był chłodny ale opanowany, jak zawsze. 
Szczerze mówiąc to zazdrościłem mu tego, że tak dobrze się kontroluje. To mnie zawsze najbardziej ponosiły emocje i tak stało się i wtedy, kiedy nasz rozmówca nie odzywał się przez chwilę najpierw udając, że pije kawę a potem zjadając jedno z ciastek ze stojącego na biurku Michaela talerzyka, co biorąc pod uwagę okoliczności było bardzo niekulturalne z jego strony. Andreas wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale nie do końca wiedział, co.
- Tak więc jak widzimy, pańskie argumenty to inwalidzi. Zapraszamy, jak już będzie pan miał jakąś naprawdę ważną sprawę. - Zakpiłem.
- Jak na przykład groźby gwałtu siedemnastolatkowi i współżycie z małoletnią? - Uśmiechnął się a we mnie coś się zagotowało. Do tamtej pory jeszcze mogłem jako tako nad sobą panować, ale to było czyste szaleństwo!
- Poprawka! Grożenie gwałtem znęcającemu się nad matką siedemnastoletniemu ćpunowi, który zapewne i tak wyląduje w więzieniu, gdzie jak zapewne pan wie takie gadki są na porządku dziennym. A jeśli chodzi o Evę, to ona miała już pełne szesnaście lat, więc to nie przestępstwo. Ale po co ja się produkuję...? Pewnie i tak zostanę przedstawiony jako gwałciciel i pedofil. W sumie z tego co się orientuję, to akurat tych zarzutów o dziwno jeszcze w mojej kartotece nie ma, więc stanowiły by przyjemną odmianę, nie sądzi pan? - Mówiłem wkładając w to tyle jadu i sarkazmu, na ile tylko było mnie stać.
Andreas też był już na skraju wytrzymałości bo najwyraźniej nie tak wyobrażał sobie tę rozmowę. Nie wiem, czego się spodziewał. Że zaprzestaniemy na uprzejmościach i obietnicy poprawy? To śmieszne. Śmieszne i żałosne. Uśmiechnąłem się sam do siebie a potem przeniosłem wzrok na Roberta. Wyglądał jakby mu było okropnie wstyd. A Mia siedząca obok niego nie wyglądała lepiej.
- Sam widzisz Michaelu, że to już nie są zagubione dzieci. Wydaje mi się, że dość już zostało dzisiaj powiedziane. Ale nie martw się. Zaopiekuję się nimi w swoim ośrodku. I mogę cię zapewnić, że dołożę wszelkich starań, żeby żaden z tej trójki już nie opuścił jego murów.
- Świetnie. W takim razie możemy to już skończyć? Chyba potrzebuję Aspiryny... - Odezwał się wreszcie Domi. - Muszę powiedzieć Nicholasowi, żeby przygotował mi zimny okład na czoło. -  Ruszył w stronę drzwi.
- Chciałem jeszcze tylko powiedzieć, że Kaito z wami zostanie i codziennie osobiście będzie mi składał raporty z postępów w sprawie. - Wskazał na Azjatę siedzącego pod ścianą. Wstał chyba z zamiarem wyjścia, ale w tym samym czasie rozdzwoniły się telefony Mii i Xandera.
- Chryste... - Szepnęła Mia Patrząc na starszego, po czym rzuciła się do drzwi a zaraz za nią Xander, oboje mijający rozkojarzonego Domeina. Poczułem nagłą potrzebę, żeby szybko iść za nimi.
- Kto jest przy komputerach? - Krzyczał w stronę Mii mój brat, doganiając ją na schodach.
- Nikt, ale wszystko co przychodzi jest zapisywane. - Wyjaśniła dopadając do swojego miejsca w centrum dowodzenia. Zaraz obok niej usiadł Xander, natychmiast otwierając swój komputer i podłączając go do innego, większego.
- Czy ty coś do jasnej cholery zrobiłaś? - Zapytał trzymając dłonie tuż nad klawiaturą.
- Nic a nic! Samo leci! - Pisnęła podekscytowana. Ja nie widziałem tam nic oprócz milionów pojawiających się i znikających znaków.
- Mogę wiedzieć, o co chodzi? - Zapytałem w końcu stojąc obok tak samo zdezorientowanego jak ja Cody'ego.
- Ktoś właśnie zdjął blokady Zacka. Na chwilę, ale wystarczająco, żeby rozpocząć i zakończyć pobieranie wszystkich danych. - Szepnął mój brat niemal z zafascynowaniem. - Nie zrobił tego sam Zack, bo widać ślady włamywania. Eva potrafiłaby robić coś takiego?
- Jasper. - Usłyszeliśmy czyjś głos dochodzący z końca sali. Isobell stała w drzwiach w piżamie, na boso.
- Co ty tu robisz? - Zaciekawiłem się podchodząc do niej. - Jest wieczór, powinnaś spać.
- Wiem, ale...Odczułam usilną potrzebę pójścia do ciebie. Masz kłopoty? - Zapytała ze strachem. Zaprzeczyłem ruchem głowy a ona wzięła mnie za ręką i podprowadziła do komputera. - Jasper zna się na komputerach. To na pewno on pomaga Evie a jeśli tak jest, to znaczy, że oboje są w śmiertelnym niebezpieczeństwie. - Rzekła ze stoickim spokojem. Właściwie to wyglądała trochę jak w transie. Zauważyłem, że zaczęli zjawiać się ludzie z ekipy, między innymi Nicholas, który bacznie przyglądał się małej.
- Domein? Jak wygląda sprawa naszego uzbrojenia? - Zapytał Xander, z prędkością światła klikając przeróżne przyciski na klawiaturze.
- Pełna gotowość. - Odparł młodszy który najwyraźniej zapomniał o swoim bólu głowy.
- Cameron? Ile zajmie twoim chłopcom sprowadzenie sprzętu niezbędnego do zaatakowania Marshala do Groveland? - Zwrócił się nasz lider tym razem do mnie.
- Nie więcej niż dziewięćdziesiąt minut. - Wyprostowałem się jak struna wyczuwając, co mój brat zaraz powie.
- Świetnie. - Rzekł wyciągając się w fotelu. - W takim razie zaczynamy zabawę...
Hej hej kochani! miałam rozdział dodać wczoraj, ale nie zdążyłam go skończyć. Mimo wszystko chciałabym wam życzyć trochę spóźnionych Wesołych Świąt! I dobrej pogody na ich końcówkę, bo ta akurat by się przydała! 
A co do samego rozdziału, to nie jestem z niego zadowolona ale to głownie dlatego, że są prawie same rozmowy. Naprawdę się staram pracować nad opisami ale czasami po prostu się nie da! Nie wiem, może to ja mam jakiś problem...W każdym bądź razie postaram się, żeby następny był już lepszy, jeśli chodzi i to. I może wydawać się taki trochę niepotrzebny, ale ja wręcz musiałam go dodać i uważam, że jednak coś tam wnosi do opowiadania (i wcale nie mówię tu o rozważaniach chłopaków na temat seksu). A w następnym możecie spodziewać się już jakiejś tam, mniejszej albo większej akcji :) Aaa! Byłabym zapomniała! Czy tylko mnie się wydaje, że Cameron przeszedł tutaj samego siebie? takie teraz odnoszę wrażenie :P  
Pozdrawiam! :*