poniedziałek, 23 marca 2015

Kto się poświęcił dla dobra ludzi, powinien o ich sądzie zapomnieć.

Z perspektywy Evy
Znowu obudziły mnie jakieś krzyki z dołu. Prawdopodobnie to wydzierał się mój ojciec na swoich osiłków. Jak do tej pory kręciło się po domu dwóch czy trzech, tak teraz najechało się ich chyba z dziesięciu i obradowali w piwnicy, do której ja nie miałam dostępu. Byłam niezmiernie ciekawa, co mój tatulo tam takiego trzyma, że nie pozwala nam tam schodzić. Zapewne była to cała jego dokumentacja. A ja nie mogłam się już doczekać, kiedy wróci Jasper, bo według Vivian to on wiedział najwięcej o poczynaniach Zacka i mógłby mi pomóc. Nie wiem, czy to dzięki temu, że o nim myślałam czy ojciec po prostu miał dość dręczenia go, ale chłopak pojawił się tego samego dnia rano przy śniadaniu. Jak co dzień zeszłam na dół ubrana w spodnie i koszulkę na krótki rękaw zakupione przez internet, bo to był jedyny sposób robienia takich zakupów. Schodząca przede mną Vivian zobaczywszy chłopka ruszyła pędem w jego stronę, jakby nie widzieli się co najmniej sto lat. Przyjrzałam się mu uważniej. Miał gęste ciemnobrązowe włosy i był bardzo chudy. Może to właśnie przez to wydawał się wyższy. Do tego miał wielkie oczy wyglądające wręcz nienaturalnie na jego bladej, wychudzonej twarzy i niezwykle miły uśmiech, którym mnie obdarzył jak tylko rudowłosa się już od niego odkleiła.
- Jasper. - Przedstawił się wyciągając rękę w moją stronę.
- Eva. - Odwzajemniłam uścisk. W przeciwieństwie do mnie chłopak najwyraźniej w ogóle nie czuł się niezręcznie i uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Wiem. Sporo ostatnio się o tobie mówi. I mam nadzieję, że jesteś ciekawszą osobą od Vivian, bo w przeciwnym razie teraz, kiedy nie ma tu Kierana, zanudzę się na śmierć. - Powiedział spoglądając kątem oka na rudowłosą, która uderzyła go lekko w ramię.
Typowe docinki rodzeństwa. Prawda była taka, że kiedy nie było w pobliżu Zacka, wszystko wydawało się bardziej ludzkie. Harriet, która na ogół była dość chłodna, zwłaszcza w stosunku do mnie bawiła się z małymi bliźniakami a Michelle nawet pomagała mi z pracą domową, bo bez pomocy internetu każdego dnia byłam bliska płaczu.
- Tata miał wypuścić cię już ponad tydzień temu... - Zaczęła nieporadnie Vivian, grzebiąc łyżką w talerzu.
To był pierwszy raz odkąd się tu pojawiłam, kiedy śniadanie jedliśmy bez niego. W sumie to skłamałabym gdybym powiedziała, że mi to w jakikolwiek sposób przeszkadzało.
- Bo tak miało być, ale rzekomo napyskowałem jednemu z ochroniarzy i stwierdził, że najwyraźniej niczego się jeszcze nie nauczyłem. - Wzruszył ramionami. - Prawda jest taka, że chciał mnie na początku oddzielić od Evy, bo mógłbym szepnąć jej słowo czy dwa za dużo... - Szepnął wymownie w moją stronę. Podniosłam wzrok napotykając spojrzenie jego sarnich oczu.
W tamtej chwili pomyślałam sobie, że jest przystojny, jeżeli ktoś lubi taki typ chłopaka. Ja rzecz jasna tęskniłam za swoim Cameronem, ale nie mogłam powstrzymać się przed takim stwierdzeniem. A Jasper wyglądał, jakby chciał mnie sprawdzić. Przekonać się, czy jestem godna jego zaufania. I biła od niego taka dziwna pewność siebie i dorosłość. Odpowiedzialność. W tamtej chwili jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy ale teraz już wiem, kogo mi przypominał i dlaczego miałam takie dziwne przeczucie, że gdzieś kiedyś już odbyłam z kimś podobną rozmowę.
Nie odpowiedziałam mu przez kilka minut, ale jego to najwyraźniej nie przejęło. Jakby zdawał sobie sprawę, że właśnie próbuję zinterpretować jego zachowanie.
- Bo może tego właśnie chcę? - Zapytałam patrząc mu prosto w oczy. - Może chcę twojej pomocy?
Milczał przez chwilę a mi wydawało się to wiecznością. Z tym dziwnym uśmiechem popatrzył na swoje śniadanie i odsunął talerz jakby z odrazą.
- Chodźmy do mnie. - Rzucił krótko i wstał od stołu. Byłam głodna, ale w tamtej chwili nie potrafiłam być na niego zła za to, że nie pozwala mi dokończyć śniadania.
Weszliśmy do pokoju który prawdopodobnie wcześniej dzielił z Kieranem. Usiadłam obok Vivian na jednym z łóżek a Jasper zajął miejsce na tym stojącym przy przeciwnej ścianie, wcześniej włączając radio na tyle głośno, żeby ktoś z korytarza nie usłyszał naszych ściszonych głosów.
- Więc co chcesz wiedzieć? - Zapytał a kącik jego ust uniósł się nieznacznie.
- Wszystko, co tylko możesz mi powiedzieć. - Odparłam mierząc się z nim wzrokiem. Pewnie jeszcze parę tygodni temu spuściłabym wzrok i mu uległa, ale w ostatnim czasie nauczyłam się chyba nie pokazywać tak łatwo swojej słabości nawet, jeśli ten chłopak w rzeczywistości bardzo mnie niepokoił.
- Co za ciekawość. Ale nadal nie wiem, czy na pewno mogę ci zaufać. - Rzekł nie spuszczając ze mnie wzroku. - Skąd mam pewność, że nie pójdziesz z tymi informacjami do Zacka? - Zapytał. -  Może moje życie nie jest usłane różami, ale nie jestem samobójcą. - Uśmiechnął się szerzej.
- Ponieważ podobnie jak tobie, tak i mi zależy na wydostaniu się stąd. Prawdopodobnie już nas szukają i to tylko kwestia czasu, zanim to wszystko dobiegnie końca. - Syknęłam, wkładając w tę wypowiedź chyba zbyt dużo złości. Popatrzył na mnie i westchnął ciężko.
- Dobrze więc. Mam nadzieję, że wiesz, czym wszyscy ryzykujemy. - Wstał i przesiadł się na łóżko, na którym siedziałam z Vivian. Rudowłosa nie odezwała się nawet słowem a ja miałam wrażenie, że jest tutaj tylko dla zasady. Miała się nie wtrącać, żeby nie ściągać na siebie zbyt dużych kłopotów. - Ostatnio grzebiąc z Kieranem w rzeczach Zacka, odkryliśmy coś na kształt...Kartotek policyjnych. Większość osób Kieran kojarzył, ale pojawiły się cztery zupełnie obce. Zamiast imion i nazwisk były numery i pełno było w ich teczkach kartek i wycinków z różnymi wynikami badań. Nasz ojciec ich wyhodował. Trzech mężczyzn, jedna kobieta. Przeszli przemianę w taki sam sposób, jak Jason z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do niego oni przeżyli. Zack twierdzi, że przejście przez przemianę bez czyjejkolwiek ingerencji hartuje człowieka i udowadnia jego siłę. Taka selekcja naturalna. Tyle tylko, że ja żadnego z tych ludzi na oczy nie widziałem mimo że prawdopodobnie żyją. - Mówił patrząc na mnie i obserwując moją reakcję i każdy ruch. - Nie jesteśmy jedyni, Eva. Ponadto Zack przetrzymuje w piwnicy ciężarną dziewczynę i chyba dwie, które ma zapłodnić. To chore. I im mniej wiemy na ten temat, tym dla nas lepiej. Ale ja tak nie mogę. Stąd musi być jakieś wyjście. Nie mogę tak po prostu pozwolić, żeby Olivier, Oscar, Aqua i te nienarodzone dzieci spotkał taki los. Nie będę po raz kolejny stać i patrzeć jak w mękach umiera osoba na której mi zależy. Więc jeśli możesz, pomóż nam. - Usłyszałam błagalną nutę w jego głosie. Vivian popatrzyła na mnie ze łzami w oczach a ja już wiedziałam, jak wielkie nadzieje we mnie pokładają. Nie wiem czemu, ale w tej chwili i prawdopodobnie właśnie z tego powodu zechciało mi się wymiotować. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że ci ludzie tak bardzo na mnie liczą a ja prawdopodobnie w ogóle nie potrafię im pomóc.
- Masz pomysł, jak dostać się do piwnicy? - Zapytałam w końcu, starając się przybrać minę osoby opanowanej, chociaż nie myślę, żeby wyszło mi to tak, jak chciałam. Odpowiedział mi głośny i niesamowicie szczery śmiech chłopaka.
- Włamałem się tam cztery razy, a oni nawet nie zmienili zabezpieczeń. Piąty raz nie stworzy większego problemu. - Mrugnął do mnie. - Po prostu daj mi czas do wieczora.
Nie miałam innego wyjścia. Musiałam czekać. Zajęcia z panią Wilson dłużyły mi się nawet bardziej niż zwykle. Dzisiaj przerabialiśmy część moich zaległości z fizyki, która nie była moją dobrą stroną. Co więcej, jej związek z matematyką sprawiał, że nie pojmowałam kompletnie nic. Ale przytakiwałam rzecz jasna, kiedy tylko moja nauczycielka pytała, czy wszystko rozumiem. Pod koniec zapowiedziała, że następnego dnia zrobimy powtórkę z całego materiału. No cóż...Przeczuwałam swoją nieuniknioną klęskę. Recz jasna nie powiedziałam jej tego tylko zapewniłam, że powtórzę sobie jeszcze wszystko przed snem, czego oczywiście nie miałam zamiaru robić. Już to widzę. Fizyka przed spaniem a potem koszmary senne.
Na obiedzie i kolacji też Zacka nie było. W ogóle oprócz opieprzu od nauczycielki który miałam zapewniony następnego dnia, to było wyjątkowo spokojnie. Dopiero kiedy kończyliśmy kolację z piwnicy wymaszerowało sześciu osiłków a ja dostrzegłam u jednego czy dwóch broń schowaną za ciemnymi kurtkami. Jasper spojrzał na nich a potem przeniósł wzrok na mnie dając do zrozumienia, żebym nie zwracała uwagi na ten widok. Po kolacji wróciliśmy na górę. Vivian sprawnie się wywinęła mówiąc, że ma dużo nauki, a my z Jasperem poszliśmy prosto do niego.
- Wyszli na patrol. Wczoraj mieli jakiś dziwny incydent i ciągle o nim mówią. Zack się boi, że nas odkryją. - Wyjaśnił a ja dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że mówi o tych sześciu gorylach. Chłopak podszedł do biurka i wyjął z niego mały przedmiot wyglądający, jak część z telewizora czy innego podobnego urządzenia. Wyglądało co najmniej niepokojąco, zwłaszcza z tymi dwoma kabelkami zwisającymi u dołu.
- Co to do cholery jest?
- Urządzenie dzięki któremu bez karty i kodu dostępu dostaniemy się do piwnicy. - Uśmiechnął się szeroko. - Zacząłem nad nim pracować, kiedy podczas przedostatniego włamania odkryłem że Zack steruje wszystkim za pomocą głównego komputera. I jest sprawdzone. Działa.   
- Świetnie... - Wydusiłam z siebie nieporadnie. - A jaki mamy plan?
- Plan jest prosty. - Powiedział chowając przedmiot z powrotem do szafki i opierając się o blat biurka. - Prawie wszyscy wyszli na patrol, więc mamy ułatwione zadanie. W piwnicy został Zack, dwóch ochroniarzy i prawdopodobnie doktor Pattison. Wszyscy zapewne siedzą w biurze Marshala, więc nie zorientują się, że ktoś wchodzi do środka. Pójdziemy prosto do centrum monitoringu. Ma zabezpieczenia, ale moja zabawka się ich pozbędzie. Mamy jakieś dziesięć minut, zanim się zorientują, co robimy, a wtedy...
- Jak to się zorientują? - Przerwałam mu. - Nie mogą się zorientować. Zdradzę się przed nimi.
- Wiem, ale to konieczne, jeśli chcesz poznać całą prawdę. Oni już przeczuwają, że coś się święci, a jeśli masz racje i twoi przyjaciele są na naszym tropie, to anulując zabezpieczenia dam im trochę czasu na dokładniejszą naszą lokalizację i dostęp do wszystkich dokumentów przez kilka minut, a Zack nawet się nie zorientuje. Znaczy... Na początku. Ale zanim to zrobi, oni zdążą już skopiować i przeanalizować wszystkie dane, a co za tym idzie, przyjść nam z pomocą. - Wyjaśnił.
- I do tego wszystkiego posłuży nam ta twoja zabawka? - Zapytałam z powątpiewaniem. Pokiwał energicznie głową.
- Jeżeli wśród twoich kumpli jest Kieran, to od razu się zorientuje, kto im pomaga. - Uznając, że rozmowa jest zakończona wyjął swoją zabawkę z szafki i spojrzał na zegarek wiszący na ścianie.
- I tak po prostu tam wejdziemy? - Upewniłam się bo wydało mi się to czystym szaleństwem.
- Tak. Dokładnie o dwudziestej pierwszej, bo wtedy Zack i Pattison spotykają się na wieczorne pogaduchy. Ochroniarze prawdopodobnie będą czekali przed ich drzwiami. - Stwierdził wzruszając ramionami.
Wiedziałam. Wiedziałam, że to czyste szaleństwo i graniczy z cudem, żeby się nam udało. A mimo wszystko się zgodziłam. Zaufałam chłopakowi którego znałam niespełna dzień i który chciał włamać się do centrum zarządzania mojego ojca, żeby pomóc mi i reszcie dzieciaków w ucieczce stąd.
Zeszliśmy po schodach nie zapalając światła. Harriet szykowała chłopców do snu a Michelle jak zwykle siedziała z małą Aquą, tak więc nikt nam nie przeszkadzał. Nie wiem, skąd Jasper wziął latarkę, ale wręczył mi ją i kazał świecić na urządzenie, które znajdowało się przy drzwiach. Zaczął wyjmować z niego jakieś kable i w ich miejsce wsadzać te ze swojego cacka. Potem wcisnął trzy zera i drzwi zapiszczały cicho, automatycznie się uchylając. Weszliśmy do środka a ja natychmiast zgasiłam latarkę. Jasper złapał mnie za rękę a kiedy odruchowo na niego popatrzyłam przyłożył palec wskazujący do ust, nakazując ciszę. Było ciemno i gdyby mi nie wskazał, to zapewne nie zauważyłabym schodów prowadzących na dół. Miałam wrażenie, że ciągną się w nieskończoność. W końcu dotarliśmy na sam dół a mój towarzysz pociągnął mnie w lewo. Zdziwiło mnie to, jak dobrze zna teren i jak potrafi wszystko przewidywać. Jakieś dziesięć metrów przed nami, w korytarzu który w przeciwieństwie do naszego był bardzo dobrze oświetlony pojawiła się niska postać jakiegoś mężczyzny. Może to dziwne, ale się nie bałam. Wręcz przeciwnie, byłam cholernie podekscytowana, że robimy coś zabronionego, ale na pewno nie wystraszona. Uśmiechnęłam się lekko, kiedy facet popatrzył w gałąź korytarza w której się chowaliśmy i jakby nigdy nic sobie poszedł. Jasper widząc moją minę odwzajemnił uśmiech. Kazał mi ruszyć za sobą więc starając się robić jak najmniej hałasu podążałam w stronę tej oświetlonej części. Kiedy tylko tam dotarliśmy Jasper rozejrzał się dookoła i upewniwszy się, że nikogo nie ma, dał mi znak, że możemy ruszać. Przebiegł Przez korytarz a zaraz za nim zrobiłam to ja. Nadal nie wiem, co nam wtedy przyszło do głowy, żeby tak ryzykować. Co mi przyszło do głowy, bo dla Jaspera najwyraźniej to nie było nic nowego. Zatrzymał się przy jednych z drzwi po lewej stronie korytarza i w nikłym świetle znowu majstrował przy urządzeniu za pomocą którego otwierały się drzwi. To, co przy nim robił nie trwało dłużej niż minutę i po chwili mogliśmy już wejść do środka. Mimo, że świeciły się liczne światła, to nikogo tam nie było. Jasper zamknął za nami drzwi i chyba je zablokował, bo nad nimi na chwilę zaświeciła się czerwona lampka, która zgasła po kilku piknięciach.
- Cokolwiek by się nie działo, masz dbać o siebie, jasne? - Spytał przyglądając mi się uważnie. Oboje wiedzieliśmy, że nas znajdą, ale wtedy tylko on wiedział, jakie to poniesie za sobą konsekwencje. -  Mówię poważnie, Eva. To był mój pomysł i masz się bronić nawet moim kosztem.
- Mówisz, jakby mieli ci zrobić naprawdę coś strasznego. - Stwierdziłam patrząc mu prosto w oczy. Tak. W tamtej chwili naprawdę myślałam, że jest mega przystojny. Ale było to czyste stwierdzenie. Nie byłabym w stanie niczego do niego poczuć, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo nie miałam szansy lepiej go poznać.
- Mój los jest przesądzony. Nawet, jeśli teraz mnie oszczędzi, to umrę podczas przemiany. Ty jesteś szansą. Szansą dla Vivian, Oscara, Oliviera, Aquy i tej kobiety którą Zack tu przetrzymuje i jej nienarodzonego dziecka. Ja jestem tylko postacią epizodyczną. Kimś, kto się pojawia, pomaga ci i znika. Ale tak jest dobrze. - Dokończył mówiąc jakby sam do siebie.
Nagle poczułam się ciężka. Jakby ktoś realnie położył na moich barkach całą tę odpowiedzialność. Wszystkie nadzieje, które nie tylko Jasper, ale i cała reszta we mnie pokładali. To było tak okropnie przytłaczające, że zachciało mi się schować gdzieś pod biurko i nigdy nie wychodzić.
-Jesteś w stanie się tak poświęcić, nie mając nawet pewności, że podołam zadaniu?
-To się nazywa nadzieja, z tego co mi wiadomo. - Mówił siadając do komputera i nie patrząc na mnie. Wystukiwał kolejne znaki które po chwili pojawiały się na ekranie, tworząc jakiś szyfr, który tylko on był w stanie odczytać. - Poza tym dla kogoś takiego jak ja nie jest ważne, czy umrze teraz, czy za dziesięć lat. Ja jestem... Urodzony w niewoli, że tak powiem. Mam siedemnaście lat, a czuję się chwilami jakbym miał siedemdziesiąt. Dla mnie wolność jest tak odległa, jak Mars. Mogę ją oglądać na zdjęciach czy w filmach, ale prawda jest taka, że nie wiem, jak to jest poczuć ją na własnej skórze. Po prostu chcę, żeby Vivian i reszta mogli się tym nacieszyć. - Odparł ze stoickim spokojem. Rzeczywiście, mówił jakby przeżył już kilkadziesiąt lat i nie jedno widział. Stałam przez chwilę otępiała, kompletnie nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. - Rozejrzyj się, jeśli chcesz. I tak zaraz nas znajdą, a jeśli wie się, czego szukać, można znaleźć naprawdę ciekawe rzeczy. - Westchnął kolejny raz, nadal zapatrzony w komputer.
Było mi po prostu głupio. On naprawdę mówił jakby był pewien, że go zabiją. Owszem, mój ojciec było okropny, ale nie uważałam, żeby był w stanie zrobić mu jakąś większą krzywdę. Przecież nie po to go wychował, żeby teraz zabić, tylko zrobić z niego swojego idealnego wojownika, prawda?
W końcu zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Przerzucałam teczki nie znajdując w nich nic ciekawego, aż w końcu dotarłam do kopii kartotek najpierw Nicholasa, potem Ericki, aż w końcu Camerona i całej reszty. Widziałam już kilka podobnych teczek z tą samą zawartością, toteż nie było tam dla mnie żadnej nowości. Zdjęcie Parkera w kartotece policyjnej w niczym nie przypominało tych z filmów. Tam ludzie się garbią i wyglądają możliwie najkoszmarniej, a on tu miał wypisaną drwinę na twarzy a w oczach widać było wyraźne rozbawienie. Jakby to były żarty. Kiedy widziałam to zdjęcie po raz pierwszy, trochę mnie zaniepokoiło bo od razu zauważyłam, że jest jakieś inne. Nie wiedziałam tylko, co to sprawiło, a on sam nic nie powiedział. Dopiero po wnikliwszej analizie doszłam do takich wniosków. A teraz wydawało mi się to wręcz oczywiste.
Z zamyśleń wyrwało mnie ciche pikanie kontrolki nad drzwiami, które z każdą chwilą wydawało się coraz głośniejsze i bardziej irytujące. Popatrzyłam na Jaspera.
- Chyba zorientowali się, że tu jesteśmy. - Powiedziałam, jakby to nie było oczywiste.
Może dlatego, że dopiero zaczęło dochodzić do mnie, co takiego zrobiliśmy. Do tej pory zachowywałam się, jakbyśmy włamali się do szkolnego sekretariatu, a nie miejsca pracy psychopaty! Jak już wrócę, muszę koniecznie porozmawiać z jakimś dobrym lekarzem o moim mózgu i prędkością z jaką dochodzą do niego niektóre fakty. Bo zdecydowanie było z nim coś nie tak. Może to też wina przemiany?
- Mamy trzy minuty. Właśnie tymczasowo zdjąłem blokady ze wszystkich urządzeń które podporządkowane są temu komputerowi. Jeżeli ktoś z twoich znajomych akurat grzebie przy którymś z nich, powinien nie mieć problemu żeby całkowicie je zdjąć. - Powiedział z nadzieją i zakręcił się na krześle obrotowym, zupełnie jak dziecko.
- Możesz być pewien, że Xander nie odpuściłby sobie takiej okazji. - Spróbowałam się uśmiechnąć, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. Mało tego, byłam przerażona, bo zaczęłam słyszeć szybkie kroki dochodzące z korytarza.
Usłyszałam jak ktoś pociąga za klamkę a drzwi się otwierają. Nie trzeba było być geniuszem żeby stwierdzić, że skoro Jasper wyłączył wszystkie zabezpieczenia, to urządzenia kontrolujące zamykanie i otwieranie drzwi również nie działają.
- Nie broń się. Dla własnego dobra. - To było ostatnie, co usłyszałam od Jaspera.
Nie cackali się z nami. Czułam się jakbym grała w jakimś marnych filmie gangsterskim, gdzie FBI robi nalot na dom jakiegoś dilera narkotykowego. Tyle, że tu nie było strzałów. Po prostu otwarte na oścież drzwi i kilku ubranych na czarno kolesi, którzy o dziwo w pierwszej chwili nie rzucili się na Jaspera, tylko na mnie! A przecież ja byłam tylko jego towarzyszką i właściwie to nie wiedziałam nawet, jak on zdjął te zabezpieczenia oprócz tego, że użył do tego skonstruowanego przez siebie urządzenia. Po raz pierwszy w życiu miałam skute dłonie (nie licząc tego razu jak Cameron przykuł się do mnie w agencji. Po czasie stwierdzam, że to było słodkie. Bardzo głupie, ale i słodkie) i zapewniam, że nie jest to przyjemne uczucie. Jeden z ludzi Zacka wypchnął mnie siłą na korytarz, gdzie stał rozwścieczony mój ojciec. Spojrzał na mnie tak lodowato, że po raz pierwszy pomyślałam, że naprawdę jest w stanie zrobić mi okropną krzywdę. To była czysta furia i to nie taka, w którą wpadał Cameron, gdzie można było jakoś go uspokoić i przemówić mu do rozsądku, ale złość która tkwi w człowieku. Nie potrafię tego opisać. Wiem tylko, że nagle wszystkie włoski na karku stanęły mi dęba i byłam gotowa błagać, żeby nie robił Jasperowi krzywdy i że to wszystko moja wina. I już miałam zacząć krzyczeć, kiedy zobaczyłam jak mój ojciec bierze od jednego ze swoich ludzi pistolet i celuje nim w stronę chłopaka. Ten z poważną miną, bez krzty wstydu czy strachu patrzył na Zacka i przez chwilę, która dla mnie wydawała się wiecznością mierzyli się wzrokiem. A potem mój ojciec strzelił. Strzelił do siedemnastolatka, ale nie słyszałam strzału, a przynajmniej teraz nie potrafię sobie przypomnieć tego dźwięku. Nie widziałam też, jak to zrobił, ponieważ mężczyzna trzymający mnie za ramię, zakrył mi oczy swoją dłonią, mówiąc, żebym na to nie patrzyła.
- Niech patrzy! Niech kurwa patrzy na to, co narobiła! - Darł się Zack, rzucając gniewne spojrzenie chłopakowi, który tylko chciał mnie uchronić przed tym widokiem.
Jego dłoń zsunęła się z moich oczu a ja w końcu mogłam dostrzec skutego chłopaka leżącego w kałuży własnej krwi, której coraz więcej wydobywało się z jego głowy. Nie miałam mdłości. Nie krzyczałam, nie płakałam. Chyba byłam w szoku, co dziwne, bo przecież widziałam już zabijanych ludzi. Byłam świadkiem jak Cameron pozbawia ich życia, ale nie czułam się wtedy aż tak źle i podle. Może dlatego, że ich nie znałam. Nie rozmawiałam z nimi, nie wiedziałam, jacy byli. O Jasperze też praktycznie nic nie wiedziałam, ale mimo to było mi go bardziej szkoda.
Mężczyzna, który mnie trzymał ruszył ze mną w głąb korytarza. Powłóczyłam nogami nadal mając przed oczami krwawiącego Jaspera. Zatrzymaliśmy się przed jakimiś drzwiami w nieoświetlonej części korytarza a on wyjął pęk kluczy i otworzył drzwi, które jako jedyne można było otworzyć bez użycia karty czy kodu. Potem rozkuł mi ręce i popchnął lekko, bo chyba nie byłam w stanie sama wejść do środka. Przypatrywał mi się przez chwilę i wycofał się, jakby chciał odejść, ale po namyśle ponownie się do mnie odwrócił. Nie wiem, czy widział jak bardzo go nienawidzę, jak bardzo gardzę nim i jemu podobnymi, czy tylko dostrzegał w jak okropnym jestem stanie.
- Przepraszam. Nic nie mogłem zrobić. - Szepnął tylko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się dotrzeć do wąskiego łóżka, które znajdowało się w rogu pomieszczenia. Właściwie było ono urządzone prawie tak, jak wyobrażałam sobie wnętrze więziennej celi. Łóżko, toaleta z umywalką po przeciwnej stronie i nic więcej. Nawet kurewskiego okna, przez które można było by wyjrzeć. I ta przerażająca ciemność.
Nie wiem, ile czasu tam przesiedziałam, ale nie bardzo mnie to obchodziło. Właściwie to miałam w głowie tylko jedną myśl, a właściwie wspomnienie rozmowy. Rozmowy, którą przeprowadziłam z Cameronem dość dawno. I wspomnienie jego słów, że został już tak skrzywdzony przez agencję, że gdyby urządzali masowe egzekucje, to z chęcią by na to popatrzył. A potem, tego samego wieczoru jak mówił mi, że będę niezniszczalna. Że będę w stanie pokonać swojego ojca. I siedząc dalej w tych ciemnościach zaczęłam się zastanawiać, czy byłabym w stanie kogoś zabić. I zdałam sobie sprawę, że właśnie tego pragnę. Że chcę mieć krew mojego ojca na rękach. To jedyne, czego w tamtej chwili pragnęłam. Ale kiedy przyszedł po mnie jeden z ludzi Zacka, nakazując mi wyjść, nie opierałam się. Zauważyłam, że osiłek mimo, że trochę lepiej zbudowany, niezwykle przypominał z wyglądu Xandera. Był mniej więcej tego samego wzrostu, blond włosy związane w wysoki kucyk, chociaż trochę dłuższe oraz kilkudniowy zarost. Brakowało tylko tatuaży no i glanów, które Xander chyba lubił, bo często w nich chodził. Jeden tatuaż jednak miał i to na dłoni, taki sam jak Parker.
Oderwałam od niego wzrok zdając sobie sprawę, że ktoś do mnie coś mówi i po raz kolejny tego dnia doznałam prawdziwego szoku.
- Witaj, Evo. - Odezwała się znienawidzona przeze mnie blondynka. Stałam przez chwilę modląc się, żeby nie zemdleć.
- Chanell...?
No i jestem z nowym rozdziałem! miał być wczoraj i pisany przez Camerona, ale postanowiłam nieco przyśpieszyć niektóre sprawy :) Przez kilka dni praktycznie nie zaglądałam na bloggera i poświęciłam się przez ten czas czytaniu książek, na co nie miałam czasu odkąd zaczął się rok szkolny, ale muszę przyznać, że taka przerwa mimo, że krótka, to dobrze mi zrobiła. I mimo, że rozdział pisałam na szybko, w jeden dzień i właściwie nawet nie do końca byłam pewna, w jakim momencie go skończę i jakie sceny w nim będą, to całkiem mi się podoba. A teraz się boję, bo zbliża się ten moment kulminacyjny w opowiadaniu, a ja nie wiem, czy całkowicie tego nie zepsuję. Po prostu boję się, że was zawiodę. Ale póki mam wenę, to zaczynam pisać kolejny rozdział a ci, którzy nie otrzymali jeszcze ode mnie komentarza, niebawem mogą się go spodziewać :)  
Całusy! :*  

sobota, 7 marca 2015

Prawdziwy przyjaciel nie zawaha się, żeby ruszyć Ci z pomocą...

Z perspektywy Camerona
- Zrób głośniej. - Mruknąłem do Amira słysząc znajomą piosenkę w radiu.
Leżałem wyciągnięty na tylnym siedzeniu i z jednej strony marzyłem, żeby iść spać a z drugiej modliłem się, żeby jednak wytrzymać bez tego. Cały czas dręczył mnie jeden i ten sam sen.
Eva leżąca w kałuży krwi i stojący nad nią Zack z umazanym czerwoną cieczą nożem i diabolicznym uśmiechem na twarzy. Ja obserwujący to wszystko zza krat, nie będący w stanie nic zrobić.
Ostatni raz tak bardzo się bałem jak miałem być świadkiem egzekucji Isobell. Oczywiście teraz wiem, że to wszystko to był tylko pic na wodę, ale wtedy myślałem, że to dzieje się naprawdę. Tak jak teraz to, co dzieje się z Evą. Nie mogłem nawet na chwilę przestać myśleć o tym, co ten popieprzony psychopata może jej właśnie robić. Torturować, zmuszać do jakichś okropnych rzeczy...Chciało mi się wymiotować, jak o tym myślałem. Owszem, przyznaję. Sam nie jestem święty. Ale nie mógłbym porywać i wykorzystywać nastolatek tylko do tego, żeby rodziły mi kolejne zmutowane dzieci, które potem szkoliłbym na własne potworki. Każdy ma prawo wybierać kim chce zostać i po której stronie stać. I nadal się zastanawiałem, jaki ojciec chciałby, żeby jego córka była bezdusznym mordercą, narażającym się w imię jego popieprzonych planów. Szczerze to na początku próbowałem to sobie jakoś wyjaśnić. Gdybyśmy mieli wyraźne dowody wskazujące na to, że jest niepoczytalny to chyba mógłbym mu to jeszcze jakoś wybaczyć, bo w końcu taka osoba nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co robi. Ale on był wszystkiego całkowicie świadom. Każdy jego ruch, każda próba uniemożliwienia nam odnalezienia go, to wszystko było przez niego szczegółowo zaplanowane. Budowa domu, zabezpieczenie się przed ewentualnymi ciekawskimi, którzy chcieliby takowy dom odnaleźć, podziemne tunele. On to planował latami i to nie zaczęło się wraz z porwaniem Cornelii, ale dużo wcześniej. Był jednym z agentów i spiskował z Margaret, Magdaleine i Bóg wie, kim jeszcze. I jak tak teraz o tym myślę, to przecież byłem obok i mogłem jakoś zareagować. Ale niczego nie zauważyłem. Nikt nie zauważył przez ostatnie kilkanaście lat i przez to problem aż tak bardzo urósł.
- Cameron...Słyszysz? - Wyrwał mnie z zamyślenia głos Amira. Otworzyłem oczy i zdałem sobie sprawę, że stoimy przed naszym domem. Popatrzyłem na przyjaciela który przyglądał mi się we wstecznym lusterku. - Jesteśmy na miejscu, stary. Iść z tobą? - Zapytał gasząc silnik samochodu.
- Jak chcesz... - Mruknąłem od niechcenia zdając sobie sprawę, że i tak pójdzie.
Zostawiliśmy w aucie Roberta, który rozmawiał z kimś przez telefon. Wszedłem do domu i od razu w progu przywitał mnie kłębek czarnej sierści, który rzucił się mi do butów. Wziąłem Lunę na ręce i nie uszło mojej uwadze, że jest dużo cięższa, niż kiedy ją ostatnio widziałem. Nic dziwnego, w końcu ostatnimi czasy więcej czasu spędzam w agencji, niż w domu. Zaraz zleciały się też pozostałe psy, wliczając w to także Cetusa i Roti, dwa dobermany Xandera. Kucnąłem i przez kilka minut pozwalałem lizać się po rekach i obwąchiwać całej gromadzie, witając się z każdym po kolei. W końcu minąłem zwierzaki i ruszyłem w stronę swojego pokoju, skąd musiałem wziąć jeszcze parę swoich rzeczy. Amir rzecz jasna cały czas podążał za mną z wyraźnym niepokojem wymalowanym na twarzy.
- Musimy pogadać. - Oświadczył w końcu, zamykając za nami drzwi. Westchnąłem głośno i zacząłem wspinać się po schodach na górną część pokoju. - Nie udawaj idioty, idioto!- Warknął idąc za mną. - Widzę, co się z tobą dzieje.
- Więc co się dzieje? - Zapytałem z kpiną, odwracając się w jego stronę. Ziewnąłem głośno, przypominając sobie, że miałem wypić jeszcze kawę przed wyjazdem.
- Przemęczasz się. Wiem, że zależy ci na jak najszybszym odbiciu Evy i jeśli dojdzie do starcia z Marshalem to pierwszy na niego ruszysz, ale nie dasz rady, jeśli tak dalej pójdzie.
- Daruj sobie. Wszystko jest pod kontrolą. - Warknąłem bez cienia uprzejmości, bo zaczynał mnie powoli denerwować. Niemal od razu usłyszałem jak Al-kadi zaczyna śmiać się głośno, co tylko jeszcze bardziej mnie zdenerwowało.
- Pod kontrolą? Nie byłeś nawet w stanie powadzić samochodu. Przyszedłem tu z tobą, bo się bałem, że spierdolisz się z tych schodów niczym dzieciak.
- Odpierdol się ode mnie!- Teraz już krzyknąłem w stronę bruneta, bo na dobre wyprowadził mnie z równowagi. Odwróciłem się w jego stronę i popatrzyłem groźnie, ale on nadal gapił się na mnie z tym wkurwiającym uśmiechem.
-Nie zapominaj Cami, że jak się człowiek złości, to mu się robią zmarszczki. - Odparł niezwykle uradowany. - Nie wiem, czy słusznie, ale uważam się za twojego najlepszego przyjaciela...
-Bo nim jesteś.- przerwałem mu, nadal mierząc się z nim wzrokiem. - Póki co. - Dodałem.
- No właśnie. Dlatego też martwię się, że w końcu zrobisz sobie krzywdę, kretynie. Wiesz, na czym polega twój problem? - Zapytał wymijając mnie jakby nigdy nic i wyciągając z lodówki puszkę piwa i butelkę wody.
- Nie chcę wody. - Mruknąłem, kiedy mi ją rzucił.
- Twój organizm ma już dość kofeiny. Twój problem polega na tym, że ty albo olewasz sprawę, albo angażujesz się...
- Całym sobą. Tak, wiem. Mówiłeś mi to już. - Westchnąłem biorąc kilak łyków z butelki. Lodowaty napój sprawił, ze choć na chwilę odeszła mnie ochota na sen i trochę oprzytomniałem.
- No właśnie. Osobiście już wolę jak to olewasz, bo przynajmniej nie masz potem tych koszmarnych worów pod oczami. - Wskazał palcem na moją twarz. Odstawiłem butelkę i zacząłem pakować do torby najpotrzebniejsze rzeczy.
- Dziękuję za troskę.
- Ale ja tu się martwię też o siebie! Jak będziesz brzydki, to panienki nie będą na ciebie tak leciały. A jeśli tak będzie, to ja nie będę się miał z kim w klubach pokazywać. A obaj wiemy, że dwaj przystojni i nadziani kolesie działają na panienki lepiej niż jeden przystojny i nadziany koleś. - Przeczesał ręką włosy tworząc taki artystyczny nieład i uśmiechnął się łobuzersko.
- Przypominam ci, że teraz obaj już mamy panienki, koleś. - Ironizowałem podnosząc pełną już torbę i schodząc po schodach. Al-kadi zgniótł pustą puszkę po piwie i wrzucił do śmietnika.
- A szkoda, bo gdyby nie to, to wziąłbym się za tego murzynka z agencji. Całkiem, całkiem jest...
- Toby?
- No tak...Teoretycznie, to gdyby trafił do nas na blok, to bym go sobie wziął. - Stwierdził wzruszając ramionami.
- On ma tylko siedemnaście lat. To jeszcze dzieciak.
- Eva jest młodsza... - Podsunął mój przyjaciel.
- Eva poszła ze mną do łóżka z własnej woli. Zgwałcenie siedemnastolatka, to zupełnie co innego.
- Poprawka: Zgwałcenie siedemnastolatka w więzieniu. Tam takie rzeczy to nie przestępstwo.
- O ile się nikt nie dowie. - Dopowiedziałem i obaj zaczęliśmy się śmiać.
Wszedłem do pokoju Xandera, bo chciał żebym wziął dla niego jakieś płyty. Podszedłem do biurka i zacząłem przeszukiwać szuflady. W końcu znalazłem fioletowe etui na płyty i zgarniając je do torby ruszyłem z powrotem do samochodu.
- Hej, chłopaki! - Przywitała nas Chanell, kiedy mieliśmy już wychodzić i niemal od razu rzuciła mi się na szyję.
- Cześć maleńka. Co...
- Słyszałam, że Eva odeszła do Zacka. - Przerwała mi z wyraźnym smutkiem. - Musisz czuć się teraz okropnie. - Powiedziała mi do ucha i przytuliła jeszcze mocniej.
- Właściwie, to...
- To był jej wybór. - Przerwał mi Amir. Popatrzyłem na niego marszcząc brwi. Przecież to była Chanell, nie musieliśmy jej okłamywać. - Mogła być z nami, wybrała inaczej. - Wzruszył ramionami. Blondynka tylko prychnęła z niezadowoleniem.
- I nie ma szansy, żeby wróciła? - Zapytała odsuwając się nieco ode mnie i patrząc prosto w oczy. Spojrzałem przelotnie na Amira, ale on stał za nami i energicznie zaprzeczał ruchem głowy.
- Chyba nie... - Skłamałem w końcu. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Wydawało mi się, że Chanell naprawdę się tym przejęła.
- Przykro mi. Tak słodko razem wyglądaliście. A gdzie się wybieracie? - Zainteresowała się, zmieniając nagle temat.
- Do agencji. Nadal szukamy jakiegoś konkretnego śladu, który mógłby naprowadzić nas na trop Zacka. Więc wybacz, ale już pójdziemy. - Odparł chłodno Amir i machnął głową, żebym poszedł za nim. Wzruszyłem tylko ramionami i zostawiłem małą, idąc za brunetem.
- Dlaczego ją okłamałeś? - Zapytałem z wyrzutem, kiedy już znaleźliśmy się w aucie. Rosa grzecznie usadowiła się obok mnie na tylnym siedzeniu.
- Dobrze wiesz, że Chanell nie umie trzymać języka za zębami. A nie możemy pozwolić, żeby wiadomość o Evie się teraz rozniosła. Lepiej utrzymywać ją w niewiedzy, niż później żałować, że powiedziała komuś jedno czy dwa słowa za dużo. - Odparł po chwili namysłu. Nie do końca się z nim zgadzałem, ale nie drążyłem tematu. - Prześpij się trochę. - Poprosił kiedy wyjeżdżaliśmy z posesji.
Nie miałem siły się z nim spierać, a poza tym oczy same mi się zamykały. Szybko zasnąłem, nie wsłuchując się zbytnio w ciche rozmowy Roberta i Amira. O dziwo tym razem nie miałem koszmarów. Co więcej byłem trochę zły na chłopaków kiedy mi oznajmili, że jesteśmy już pod agencją.
- Więc przesiądź się tylko do drugiego samochodu. - Zarządził Amir, kiedy powiedziałem, że nie wchodzę do środka bo chce mi się spać.
Nie protestowałem. Założyłem na głowę kaptur czarnej bluzy i szybko przeniosłem się do ciemnoszarego Jeepa. Było tam więcej miejsca i gdyby nie to, ze chłopaki trochę hałasowali, to powiedziałbym, że śpi się wyśmienicie. I chyba coś mi się śniło, ale nie pamiętam dokładnie, co. Może to i lepiej, bo miałem dość Zacka. I jak myślałem sobie, że właśnie jedziemy obserwować jego dom, to miałem ochotę wypierdzielić Amira zza kierownicy i pojechać prosto do tego psychopaty, ale zdawałem sobie sprawę, że w pojedynkę i w dodatku w takim stanie w jakim akurat się znajdowałem to byłaby misja samobójcza. Ale pomarzyć zawsze można. W końcu dotarliśmy pod jakiś zajazd znajdujący się na uboczu. Amir nic nie powiedział, tylko widząc, że już się przebudziłem podał mi swój telefon.
- Jego posiadłość powinna znajdować się jakieś dziesięć kilometrów stąd. Dalej pies musi biec, bo obawiamy się, że ludzie Marshala patrolują okolicę. - usłyszałem Mię w słuchawce.
- Okej, okej. - Mruknąłem ziewając.
Wyszedłem z uradowaną Rosą na zewnątrz i ruszyłem jedną z alejek w stronę lasu. Kamienna, nieco podniszczona dróżka doprowadziła mnie po niedługim czasie tak daleko od zajazdu, że nie było go nawet widać. Pies biegał obok mnie, co chwilę podnosząc jakiś patyk i niosąc go w moją stronę, żebym mu go rzucił.
- Dobrze. Zgubiłam was co znaczy, że jesteście już na terenie objętym przez Zacka. Puść psa i wracaj do samochodu, tam ci wszystko wyjaśnię. - Zakomunikowała Mia w słuchawce.
Kucnąłem przy psie i położyłem telefon na kolanie. Rosa od razu zaczęła lizać mnie po twarzy, przed czum próbowałem się bronić, ale bezskutecznie. Sprawdziłem jeszcze raz, czy słuchawka w jej uchu trzyma się jak należy.
- Pomożesz nam, prawda mała? - Spytałem unieruchamiając jej głowę w dłoniach. Pies patrzył na mnie tak, jakby rozumiał wszystko, co do niego mówię. - Dzielna Rosa. - Powiedziałem głaszcząc ją po karku. - Zostań. - Poleciłem wstając.
Odwróciłem się na pięcie starając się nie zwracać uwagi na to, że zostawiam ją samą. W ciągu swojego dziewięcioletniego życia Rosa nie raz nam pomogła. Znalazła jednego z naszych ludzi, kiedy postrzelili go podczas któregoś z pościgów, patrolowała posiadłość człowieka, który nie wywiązywał się z umowy zawartej z moim bratem i na którego polowaliśmy od dłuższego czasu. Niejednokrotnie była bardzo przydatna, a teraz miała sprawdzić się po raz kolejny.
Szybko wróciłem do samochodu, gdzie czekali już chłopaki. Dostałem od Roberta kawę, za co byłem wdzięczny, dopóki nie wziąłem pierwszego łyka.
- Jest obrzydliwa! - Poskarżyłem się.
- Może, ale dziewczyna która mi ją podawała była niczego sobie. - Stwierdził patrząc w stronę budynku.
Zająłem miejsce Amira i popatrzyłem na leżący na moich kolanach laptop, na którym wyświetlał się widok z kamery doczepionej do obroży Rosy. Włożyłem sobie słuchawkę do ucha, żeby wygodniej było mi wydawać psu polecenia. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut nie było widać nic oprócz lasu i obawiałem się, że dość długo czasu minie zanim znajdziemy ten dom. W końcu mieliśmy do przeszukania spory teren i to chyba była tylko kwestia szczęścia, że znaleźliśmy go już po niespełna godzinie. Właściwie, to na początku nawet nie było widać domu, tylko wysoki ceglany mur, którego fragmenty przebijały się przez drzewa go osłaniające. Pies obszedł całość dookoła a my zauważyliśmy, że jedyne wejście na teren posiadłości to nieduża, metalowa bramka. Od razu skojarzyło mi się z więzieniem, ale chyba nie mogło być aż tak źle. A może i mogło? Wyrzuciłem z głowy te myśli. Miałem skupić się na jak najdokładniejszym przyjrzeniu się tej fortecy, a nie rozmyślaniu na temat warunków, jakie Zack stwarzał Evie i innym dzieciakom. Kazałem Rosie usiąść i zacząłem dokładniej przyglądać się furtce i rosnącym tuż przy niej drzewom. Była zdecydowanie zbyt wąska, żeby jakikolwiek samochód mógł się przez nią przecisnąć, więc teoria z tunelami musiała być słuszna.
- Tam są kamery. - Wyrwał mnie ze skupienia głos Mii. Obraz z kamerki przy obroży psa był wysyłany i do nas i do niej w agencji, przez co wszyscy mogliśmy wszystko od razu widzieć. - Musicie się jakoś postarać dostać do środka, bo nie jestem w stanie stworzyć cyfrowego wizerunku domu.
- Wybacz, ale nie zdążyłem nauczyć Rosy otwierania drzwi bez klucza. - Odpowiedziałem z sarkazmem. Może to przez brak snu, ale byłem jakiś dziwnie rozdrażniony.
- Spokojnie. Po prostu musicie się postarać. Mam już dokładną lokalizację kamer i laserów, a teraz przydałby się jeszcze obraz z wewnątrz...Tego czegoś. - Mruknęła po chwili namysłu.
Rosa zaczęła kręcić się niespokojnie, więc szybko nakazałem jej usiąść obserwując, jak furtka powoli się otwiera i na zewnątrz wychodzi dwóch muskularnych kolesi.
- Mówiłem, że to tylko jakiś zwierzak! - Warknął jeden do drugiego, przyglądając się psu badawczo.
- Szefie, to tylko pies. - Powiedział drugi otwierając telefon. Po chwili zamknął aparat i schował go do kieszeni.
- I co? - Zapytał ten, który nadal przyglądał się zwierzakowi.
- Mówi, żeby go zastrzelić. - Odparł z niesmakiem. Obaj zaczęli patrzeć na psa. - Nie zabiję go.
- Na mnie nie patrz. Ja też nie. Po prostu go wystraszmy. - Zasugerował ten nieco niższy, a ja w tym momencie wpadłem na genialny pomysł.
Mężczyzna, który wcześniej rozmawiał z „szefem” uniósł do góry pistolet i strzelił, a w tym samym momencie ja krzyknąłem głośno do ucha Rosy, żeby biegła. Nie byłem pewien, czy da sobie radę, ale pies już po chwili minął zaskoczonych kolesi i wdarł się na posesję. Zaczął biegać dookoła jak dziki, mijając ludzi którzy chcieli go złapać. W końcu rozległy się pierwsze strzały skierowane w stronę zwierzaka a ja stwierdziłem, że chyba dość już zabawy i pora się zwijać. Nic lepszego dla Mii nie mogliśmy zrobić, a jako taki obraz miała. Teraz trzeba było zadbać o bezpieczeństwo czworonoga, który chyba zdawał sobie sprawę, że ma kłopoty, bo sam zaczął biec w stronę wyjścia, zostawiając bezradnych mężczyzn za sobą.
- Biegnij Rosa, biegnij! - Darłem się, drżąc ze strachu bo strzały nie ustawały.
W końcu rzuciłem laptop i słuchawkę na siedzenie i ruszyłem biegiem w stronę miejsca, w którym zostawiłem zwierzaka. Zacząłem rozglądać dookoła czekając, aż w końcu zobaczę biegnącego w moją stronę psa, ale nigdzie nie było go widać. Ręce zaczynały mi coraz bardziej drżeć bo chyba zdawałem sobie sprawę, że mogło mu się coś stać. Nie mogłem zacząć jej szukać ani nawoływać, bo mógłbym zwrócić na siebie uwagę, więc pozostawało mi jedynie czekać i wierzyć, że nic jej się nie stało i odnajdzie drogę powrotną. Jednak po upływie prawie trzydziestu minut zacząłem się naprawdę martwić.
- Nie ma jej? - Zapytał Amir idąc za mną. - Udało się, Cami. Mamy jako taki obraz podwórka i domu. Nie dokładny, ale mamy. Z umiejętnościami Xandera i Mii to na pewno wystarczy. - Próbował mnie pocieszyć.
Oparłem się o drzewo i w dalszym ciągu wypatrywałem jakiegokolwiek śladu czworonoga. Zaczął wiać nieprzyjemnie chłodny wiatr więc narzuciłem kaptur na głowę. Długo tak staliśmy a ja powoli uświadamiałem sobie, że mimo swojego sprytu to jeśli tamtych dwóch dobrze strzelało, to zwierzak nie miał szans. Było mi już naprawdę zimno i w końcu wyjąłem telefon żeby sprawdzić, która godzina. Powoli się ściemniało a staliśmy tam już ponad dwie godziny.
- Powinna już być. - Szepnąłem bardziej do siebie, niż do niego.
- Wydaje mi się, że powinniśmy już jechać. Jeśli będą węszyć, prędzej czy później dowiedzą się, że tu byliśmy. - Odezwał się Robert który w końcu do nas przyszedł.
Nie chciałem, ale musiałem przyznać mu rację. Ruszyłem za chłopakami w stronę wozu i już miałem wsiadać, kiedy usłyszałem coś, jakby szczekanie. Odgłos był tak cichy i odległy, że równie dobrze mogło mi się tylko wydawać. Nie spytałem chłopaków czy to słyszeli bo byłem pewien, że nie. W takich momentach naprawdę się cieszę, że jednak mam też zdolności braci. Dobry słuch Domeina nie rzadko na wiele się przydaje.
- Daj mi papierosy. - Powiedziałem wyciągając rękę w stronę Amira. Ten popatrzył na mnie niepewnie.
- Nie wiem stary, czy to dobry pomysł...
- Muszę zapalić. Zaraz wrócę. - Wyjaśniłem. Brunet podał mi to, o co prosiłem a ja bez słowa znowu ruszyłem kamienną alejką.
Ściemniało się i wiatr jeszcze bardziej się wzmógł, więc było mi cholernie nieprzyjemnie stać samemu, nasłuchując szczekania. Wypaliłem jednego papierosa, a później kolejnego i zaśmiałem się z własnej głupoty. Byłem zmęczony, a do tego targały mną emocje, bo straciłem jednego ze swoich czworonogów. Nic dziwnego, że miałem przewidzenia. Odwróciłem się na pięcie i naprawdę chciałem już pójść do chłopaków, wsiąść do wozu i dać zawieść się do Vegas, kiedy znowu to usłyszałem. Szczekanie, ale bardzo odległe. Bez zastanowienia ruszyłem w stronę, z której zdawało mi się, że je słyszę. Kiedy tak teraz o tym myślę, to powinienem był wrócić po chłopaków i nakłonić ich, żeby poszli ze mną, a nie zapuszczać się w ta gęstwinę sam, bez kurtki, czy jakiejkolwiek broni. Może to przez wyczerpanie, ale nie myślałem wtedy o tym. Nie myślałem też o tym, że nienawidzę lasów a jedyna moja styczność z nimi, to podczas porannego biegania z Amirem albo kiedy trzeba wyjść z psami na dłuższy spacer. Nienawidzę lasów, dzikiej natury i nie jara mnie podziwianie jeleni w ich naturalnym środowisku, czy innych leśnych zwierząt. Po prostu jestem wychowany w mieście i na dobrą sprawę to nie potrafię się nawet odnaleźć w dziczy. A wtedy sam przemierzałem jakieś chaszcze mając nadzieję, że zwierzak nie przestanie dawać o sobie znać, bo wtedy kompletnie bym się już zagubił.
Nie wiem, która mogła być godzina, ale najprawdopodobniej już dość późna, kiedy spostrzegłem coś ruszającego się na ziemi. Zawołałem psa po imieniu a ten po chwili ponownie zaczął skomleć. Zwierzak leżał z podkulonymi pod siebie łapami, cały ubłocony i mokry, drżąc na całym ciele. Mimo wszystko próbował wstać a ja nie zwracając uwagi na to, że moje nowiuśkie buty zatapiają się w błocie a spodnie brudzą niemiłosiernie, przykucnąłem przy nim mając nadzieję, że nic mu nie jest. Szybko jednak zorientowałem się, że jest postrzelona w udo, a krew wycieka jej z rany. To nie wróżyło nic dobrego.
- Spokojnie mała. - Szepnąłem do Rosy głaszcząc ją po łbie i zdejmując bluzę, żeby jakoś ją okryć, bo dygotała coraz bardziej. - Nie z takich opresji wychodziliśmy cało, prawda? - Zapytałem rozglądając się dookoła.
Jak już wcześniej wspomniałem, nie miałem zielonego pojęcia, jak odnaleźć się w lesie, do tego byłem zmęczony i było mi niesamowicie zimno, kiedy oddałem swoją bluzę psu i sam zostałem tylko w koszulce. Wydostałem zwierzaka z błota i wziąłem na ręce. Całe szczęście, że Rosa jak na doga niemieckiego była stosunkowo mała, bo ważyła tylko niecałe pięćdziesiąt kilo. Nie miałem więc większego problemu z uniesieniem jej, przynajmniej na początku. Nawet nie wiedziałem w którą stronę mam iść, bo kiedy do niej szedłem wiedziałem tylko, że muszę ją odnaleźć. Równie dobrze mogłem iść w stronę tej fortecy Marshala a głosy, które zacząłem słyszeć mogły należeć do jego ludzi, którzy zaraz by mnie zabili. Chyba mnie to w tamtej chwili nie obchodziło. Miałem w głowie tylko myśl o tym, że mimo wszystko muszę jakoś znaleźć drogę do chłopaków, uratować Rosę ale przede wszystkim wydostać się z tej pierdolonej dziczy. Ale byłem wniebowzięty, kiedy nie wiadomo skąd przede mną wyrosła postać Amira. Patrzyliśmy prosto na siebie a ja musiałem chyba wyglądać fatalnie, co zdołałem wyczytać ze spojrzenia, jakim obdarzył mnie mój przyjaciel. Zaraz potem ruszył do mnie biegiem i zanim się zorientowałem, stał już przy mnie. Nie do końca słyszałem co mówi, ale zdaje mi się, że wołał Roberta, bo ten pojawił się zaraz za nim.
- Co ci strzeliło do tego pustego łba, żeby zapuszczać się tam samemu, bez broni, czy choćby telefonu? - Głos Browna w końcu przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Znalazłam ją. - Odparłem szeptem, wsłuchując się w ciche piski wydawane przez psa tuż przy moim uchu. Robert popatrzył na mnie ze zmartwieniem i delikatnie wziął Rosę tak, żeby jeszcze bardziej jej nie uszkodzić.
- Myśleliśmy, że cię zwinęli. Ponad trzy godziny cię nie było! - Opieprzał mnie Amir, zdejmując z siebie kurtkę i zarzucając mi ją na ramiona. - Chyba jeszcze w życiu tak się o ciebie nie bałem, idioto. - Skarcił mnie.
Chyba w przeciwieństwie do mnie chłopaki wiedzieli którędy trzeba iść, żeby wyjść z tej cholernej puszczy. Jak już z niej wyszliśmy, to się czułem jakbym dostał kuźwa drugie życie. Ale dopiero kiedy wsiedliśmy do samochodu zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest mi zimno i że brudzę nie tylko siedzenie na którym siedzę, ale także wszystko, do czego tylko się dotknę.
- Nie martw się o to. Ktoś to potem posprząta. - Powiedział Robert, orientując się najwyraźniej, że staram się niczego nie dotykać, co było cholernie trudne. On sam zajął miejsce obok mnie, trzymając na kolanach Rosę. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jej rana wygląda jeszcze gorzej, niż wcześniej.
- Chodź, trzeba to jakoś opatrzyć. - W drzwiach samochodu pojawił się Amir, ponownie wpuszczając do niego zimny wiatr.
Pod pachą ściskał dwa koce, z których jeden podał Robertowi, a drugim pomógł mi okryć się po plecach. Potem zaczął przykładać mi coś do czoła i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że przemywa mi wodą utlenioną otarcie. Nawet nie wiedziałem, w jaki sposób się tam znalazło. Spojrzałem na kumpla, który najwyraźniej był na mnie zły za to, że odwaliłem mu taki numer.
- Teraz przynajmniej wiemy, że ja naprawdę nie nadaję się do wojska. - Powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać przed lekkim uśmiechem. On tylko pokręcił głową, najwyraźniej również uznając to za śmieszne.
- Idź spać. - Nakazał mi tylko, ale uśmiech nie schodził mu z twarzy.

Nie sprzeciwiałem się. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnąłem, ale wiem, że tym razem nie miałem koszmarów. Może po prostu nareszcie zacząłem naprawdę wierzyć w to, że i Evę uda mi się odnaleźć. Nawet, jeśli maiłbym znowu iść do tego lasu. Nawet, gdybym miał przez to zginąć. 
Miał być jutro, ale dodaję wcześniej. Szczerze mówiąc, to nie miałam w planach pisać tej sceny z Rosą, ale jakoś tak samo wyszło w  praniu. W sumie, to tak się zastanawiam...może zamiast wsadzać Camerona do więzienia, to wyślemy go do wojska? Coś myślę, że tam by go skuteczniej przytemperowali :P W ogóle to cała ta scena w lesie mi osobiście wydała się na swój sposób śmieszna, mimo, że chyba wcale taka nie była. po prostu mam dzisiaj jakieś wahania nastroju :P  
Ale nie o tym. Starałam się dać trochę więcej Amira, bo jakby nie było jest osobą bliską dla Cama, a prawie w ogóle nie ma go w opowiadaniu, nawet w rozdziałach pisanych z perspektywy Kasandry. Ale to kolejna postać, która pewnie w większości osób które to przeczytają wzbudzi mieszane uczucia. Dobra, nie przynudzam i życzę smacznego! :*