niedziela, 31 maja 2015

Smu­tek pożeg­na­nia nieporówny­wal­ny jest z ra­dością powrotu.

Z perspektywy Camerona
Na twarzy dziewczyny powoli wykwitał coraz szerszy uśmiech. Z ozu ciekły jej łzy a ona mimo wszystko uśmiechała się, sprawiając wrażenie psychicznie chorej. Po chwili wręcz parsknęła śmiechem i przyłożyła trzęsącą się dłoń do ust. Odwróciła twarz i spojrzała w jakiś punkt poza moim polem widzenia.
- Twierdził, że to tylko rutynowa akcja, jak każda inna. - Szepnęła w końcu tak, że ledwo mogłem ją usłyszeć. - Powinnam być na to w jakiś sposób przygotowana, no nie? - Wróciła wzrokiem z powrotem do mnie i prychnęła jakby z wyrzutem. - Przygotowana na to, że z jednej z takich akcji może nie wrócić. Przecież to normalne w tym zawodzie. Więc czemu czuję jakby jakaś wielka gula rosła wewnątrz mnie, chcąc uniemożliwić oddychanie? - Zapytała przechylając głowę i patrząc mi w oczy, jakby w nich poszukiwała odpowiedzi. - Przecież takie sytuacje zdarzają się codziennie, dlaczego więc nie potrafię przyjąć tego faktu obojętnie? Do cholery, Cam, dlaczego? - Dokończyła niemal krzycząc.
Stałem tam jak ostatni idiota, niezdolny jakkolwiek jej pocieszyć. Może dlatego, że poniekąd czułem to samo, co ona? Pustkę? Żal? Niewyobrażalną złość i poczucie winy? Sam nie wiem.
Już się nie uśmiechała. Po prostu płakała, chociaż tak bardzo chciała się opanować, przywołać tą twardą Rocket, która gdzieś się zagubiła.
- Chodź, Rocky... - Spojrzałem na Mię która najwyraźniej chciała objąć ją ramieniem.
- Odpieprzcie się ode mnie wszyscy! - Wrzasnęła blondynka odtrącając agentkę. - Przecież właśnie tego chcieliście... - Warknęła szybko idąc w stronę wyjścia ze skrzydła szpitalnego.
Mia przez chwilę stała przede mną jak słup soli, patrząc na mnie szklanymi oczami, po czym wytarła je szybko rękawem i ruszyła za Rocket.
Odwróciłem się chcąc jak najszybciej znaleźć się u siebie, z dala od wszystkich, gdzie wreszcie będę mógł uwolnić swoje emocje. Bez świadków. Bez spojrzeń obcych ludzi cieszących się porażką mojego brata. Zamiast jednak na drzwi wyjściowe, mój wzrok natrafił na przeszklone drzwi do ostatniej z sal, gdzie na łóżku siedziała doskonale znana mi dziewczyna w białej koszuli, w towarzystwie dwóch mężczyzn. Moja siostra patrzyła prosto na mnie, ignorując lekarza, który najwyraźniej o coś ją pytał. Podszedłem do sali i wyciągnąłem rękę w stronę klamki, jednak została ona zatrzymana przez postawnego mężczyznę w kamizelce kuloodpornej.
- Tam nie można wchodzić. - Poinformował mnie sucho. Spojrzałem jeszcze raz na Chanell, która tępo mi się przyglądała.
- Nie rozumiesz... Ja muszę tam wejść. To moja siostra... - Mówiłem nadal mierząc wzrokiem moją małą siostrzyczkę wyglądającą na szczerze przerażoną.
W chwili, w której to powiedziałem lekarz będący z nią w sali odwrócił się i spojrzał na mnie znad okularów. Był to ten sam starszy mężczyzna który kilka tygodni wcześniej operował Trevora. Ruszył w kierunku drzwi które po chwili otworzył, mierząc wzrokiem kolejno strażnika i mnie.
- Porozmawiajmy. - Zaczął w końcu odciągając mnie na bok. Nie rozumiałem, czego mogą chcieć od Chanell, więc od razu posłałem mu pełne zniecierpliwienia spojrzenie. Jeżeli to miał być jakiś głupi żart, albo przekręt ze strony agencji, to nie miałem najmniejszego zamiaru go tolerować.
- Czego od niej chcecie? - Zapytałem trochę zbyt ostro. Lekarz zdjął okulary i zaczął masować się dłonią po skroniach. Odniosłem wrażenie, że zastanawiał się jak przekazać mi jakąś wyjątkowo trudną informację. Po niespełna minucie mogłem się przekonać, że miałem rację.
- Twoja siostra została aresztowana za współpracę z Zackiem. Była jego szpiegiem. - Powiedział w końcu, spoglądając mi w oczy. Gdyby nie poprzednie wydarzenia, od razu pewnie bym go wyśmiał i pogratulował dobrego dowcipu, ale w tamtej chwili sam nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Oczywiście, nie miałem zamiaru uwierzyć mu tak od razu i mężczyzna chyba doskonale o tym wiedział. - Nie żartuję, Cameron. Ona jest niezrównoważona psychicznie...
- To niemożliwe. - Przerwałem mu odwracając wzrok w jej stronę. Nadal na mnie patrzyła jakby chciała żebym ją stamtąd zabrał. I naprawdę przez chwilę chciałem to zrobić.
- Trzy godziny temu próbowała popełnić samobójstwo. Ona potrzebuje leczenia...
- Chcę się z nią zobaczyć. - Przerwałem mu znowu. Miałem dość tego gadania. Mojej siostrze nic nie było i na pewno nie spoufaliłaby się z kimś takim, jak Marshal.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Z resztą Trevor dzwonił już po Laylę. Cameron, ty masz teraz ważniejsze problemy, a Chanell jest w dobrych rękach. Zaufaj nam, chociaż raz. - Poprosił łapiąc mnie za ramię.
Co miałem zrobić? Tak po prostu się z tym zgodzić? Uwierzyć, że moja mała siostrzyczka jest chora psychicznie i potrzebuje leczenia? Że sprzymierzyła by się z Zackiem? Niby po co? Jedyny powód, jaki przychodził mi na myśl to jakaś ukryta nienawiść do mnie, bo przecież miała pieniądze, więc dla nich chyba nie byłaby w stanie zrobić czegoś takiego. Ale lekarz nie wyglądał mi na żartownisia, natomiast byłem przekonany, że jest w stanie doskonale stwierdzić, czy moja siostra rzeczywiście jest tak, jak mówił niezrównoważona psychicznie.
I zrobiłem to, czego teoretycznie nie powinienem. Zaufałem. Nie zadawałem żadnych pytań. Bez sprzeciwu przyjąłem to do siebie. Po prostu byłem już zmęczony. Przytłaczało mnie to wszystko i nie miałem siły ani ochoty z nikim o nic się spierać. Prawdę mówiąc chciałem, żeby już było po wszystkim.
- Mimo wszystko będę chciał z nią potem porozmawiać. - Powiedziałem w końcu, resztkami sił zmuszając się do opanowania. Lekarz pokiwał głową ze zrozumieniem i spojrzał w kierunku Chanell.
Nie czekałem na odpowiedź i ruszyłem do wyjścia nadal zastanawiając się nad tym wszystkim. Prawie nie zauważyłem, że podąża za mną Robert. Na szczęście nic nie mówił. Nie miałem ochoty gadać z kimkolwiek. Dopiero kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami naszego tymczasowego mieszkania, wyjawiłem mu to, o czym myślałem przez całą drogę.
- Mogłeś mnie nie powstrzymywać. Gdybym nawet go nie uratował, to może sam bym zginął. - Miałem wrażenie, że mówię to sam do siebie. W ogóle nie odpowiedział, czego zresztą nawet nie oczekiwałem. Chciałem już zamknąć za sobą drzwi, kiedy wysunął na przód stopę, uniemożliwiając mi to.
- Jest mi przykro z powodu tego, co się stało. Ale chcę... Chcę, żebyś wiedział, że sprawiedliwość nie zawsze jest satysfakcjonująca. - Wyszeptał patrząc prosto na mnie i sam zatrzasnął za sobą drzwi.
Nie chciałem nawet zastanawiać się nad jego słowami. Widząc śpiącą w moim łóżku po lewej Isobell i Domeina robiącego to samo w drugim, wszedłem szybko do łazienki. Zdjąłem bluzę i koszulkę i zrzuciłem je na podłogę. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. To zabawne, ale nawet ktoś taki jak ja, będąc niewyspanym, zmęczonym i po prostu nieszczęśliwym jest średnio atrakcyjny. Sięgnąłem do kieszeni po czarny telefon i wybrałem numer taty. Nie zapowiadało się na lekką rozmowę, ale wcześniej czy później ktoś ją musiał odbyć.
- No! Nareszcie mój syn sobie o mnie przypomniał! - Niemal krzyknął do słuchawki a w tle dało się słyszeć głosy Elizabeth i cioci Lucindy.
- Tato, muszę ci coś powiedzieć... - Zacząłem, zastanawiając się jednocześnie, jak delikatnie mu przekazać, że jego syn nie żyje a chora umysłowo córka jest podejrzana o szpiegostwo.
- O mój Boże... Eva jest w ciąży? - Szepnął z przerażeniem a ja mimowolnie słabo się uśmiechnąłem.
- Nie, nie! Nic z tych rzeczy! - Zaprzeczyłem natychmiast, słysząc czyjeś siarczyste przekleństwa. - Chodzi o Xandera...
- Jednak zrobił sobie ten kolczyk w penisie? Naprawdę, ten dzieciak już sam nie wie, co ma ze sobą zrobić... - Warknął z ironią.
- Nie, tato! Daj mi skończyć! - Uniosłem się, tracąc powoli cierpliwość. Zapomniałem, że z moim ojcem jest chwilami gorzej niż z małym dzieckiem. - Przepraszam. Po prostu... To poważna sprawa. Możemy pogadać sami? - Zapytałem mając na myśli Elizabeth i ciotkę Luci. Tata tylko westchnął ciężko, ale po chwili głosy ucichły a w słuchawce nastała nieprzyjemna cisza.
- Stało się coś? - Zapytał w końcu. - Tylko nie próbuj wciskać mi jakichś bajek... - Wyobraziłem go sobie jak rozsiada się na fotelu w swojej sypialni i patrzy przez okno na wodospad.
- Złapaliśmy Zacka, tato. I Eva wybuchła, i próbowała mnie zabić. Powstrzymaliśmy ją, ale Xander wszedł do tego budynku i wybuchł pożar... - Wyrzucałem z siebie bez ładu i składu, ale miałem pewność, że on i tak będzie potrafił ułożyć z tego chronologiczną całość. - Nie zdołałem go uratować. Nie pomogłem mu w żaden sposób, tato. - Całkowicie straciłem kontrolę nad sobą.
Zdawałem sobie sprawę, że śmierć mojego brata po części była moją winą, bo nie potrafiłem mu pomóc. Trzymałem drżącą dłonią aparat przy uchu, siedząc na podłodze i opierając się plecami o zimne kafelki. A on uparcie milczał. Są chwile, kiedy człowiek woli być zdrowo opieprzony niż pocieszany i usprawiedliwiany. Kiedy wszyscy dookoła usilnie próbują wmówić, że nie zawalił sprawy mówiąc jedynie, że nie miał wpływu na to, co się stanie. Takiego zdrowego opieprzu w tamtej chwili oczekiwałem chyba od mojego ojca. Wycierałem łzy napływające mi do oczu marząc, żeby w końcu wytknął mi, że pozwoliłem bratu zginąć, jednocześnie pozwalając mi upaść na samo dno. W jakiś sposób byłbym tym usatysfakcjonowany. Na pewno bym cierpiał, ale to byłby pozytywny ból. Taki, który z pewnością należałby mi się. Ale mój ojciec nie potrafiłby mi tego powiedzieć nawet, gdyby rzeczywiście tak sądził. Doskonale o tym wiedziałem. Zawsze był dla mnie zbyt pobłażliwy i wszyscy dookoła mu to powtarzali. Może on widział we mnie kogoś więcej. Kogoś, kim z pewnością nie miałem prawa być.
- To już pewne, że nie żyje? - Zapytał po tych ciągnących się w nieskończoność minutach ciszy podczas których słychać było tylko moje pociąganie nosem.
- Chyba tak. Mają robić jakieś badania tożsamości, ale chyba tak. - Wydusiłem z siebie w końcu. O dziwo mój głos zabrzmiał pewnie, jakbym nie przeżywał właśnie jednej z największych tragedii jakie mogły mi się przydarzyć. - Przepraszam. - Wyszeptałem mimo wszystko niezdolny, żeby wypowiedzieć coś więcej i znowu się nie rozmazać.
- Za co? - Zapytał, ale w jego głosie nie słychać było żadnego zdziwienia, czy niezrozumienia. On dokładnie wiedział, co sobie zarzucam. A ja nie mogłem znieść, że zaraz zacznie robić to samo, co inni, czyli mnie usprawiedliwiać. Tym bardziej, że przecież to dla jego syna pozwoliłem umrzeć. - Nic nie dzieje się bez przyczyny, Cami. Twój brat wiedział, na co się pisze uciekając z więzienia. Zdawał sobie sprawę, że zostając liderem największej kilki rządzącej Kalifornią, Nevadą i Nowym Jorkiem podpisuje na siebie wyrok śmierci. On wiedział, że to jest droga na szczyt i jeśli z niej spadnie, to już nie wstanie. A ty trwałeś przy nim prawie od samego początku. Siedziałeś nad nim całymi nocami, kiedy po wypadku był w szpitalu i dałeś się złapać policji wiedząc, że to może być również twój koniec. Wbrew temu co myślisz, to ani ty, ani Domein nie macie sobie nic do zarzucenia. Nie możesz się obwiniać, a wręcz przeciwnie. Bo w dużym stopniu przyczyniłeś się do tego, że zaszedł tak daleko. - Rzekł ze stoickim spokojem.
Mogłem tylko się domyślać, co teraz dzieje się w jego głowie. Ale on w przeciwieństwie do mnie nie unosił się płaczem. Tak samo jak ja wiedział, że nie może sobie na to pozwolić, ale dla mnie było to za dużo.
- Więc co mam teraz zrobić? - Szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. Milczał przez dłuższą chwilę i miałem dziwne wrażenie, że się uśmiecha.
- Na pewno nie siedzieć w łazience i ryczeć, jakby cię właśnie ktoś zgwałcił. - Odparł a ja chcąc, nie chcąc musiałem się uśmiechnąć i po raz enty otarłem cieknącą mi po policzku łzę. - Musisz wziąć się w garść bo tego teraz ludzie od ciebie oczekują. Z pewnością będzie to trudne, zwłaszcza na początku, ale twoi przyjaciele muszą widzieć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie możesz się poddać, bo zrobią to samo a tobie nie wolno do tego dopuścić, zrozumiano? - Pouczał mnie niczym małego chłopca. Poniekąd było mi lepiej po tej rozmowie mimo że bez wątpienia nie takich słów się spodziewałem.
- Tato, jest jeszcze coś... - Zacząłem mając tylko nadzieję, że nie będzie próbował mi przerywać.
- Wiem o Chanell. Layla już do mnie dzwoniła... - Urwał na moment a ja podniosłem się przez ten czas i popatrzyłem na swoją zmęczoną twarz odbijającą się w lustrze. - Przyjedziemy po nią jutro. I tak mieliśmy was odwiedzić, a teraz przynajmniej będzie okazja. - Zakończył.
- Dzięki tato. - Powiedziałem w końcu, opierając się o umywalkę. - Za wszystko. - Rzuciłem jeszcze na pożegnanie.
Wziąłem zimny prysznic z nadzieją, że mnie to trochę otrzeźwi i chyba tak się stało, a przynajmniej połowicznie. To zadziwiające, jak jedna rozmowa potrafi postawić człowieka na nogi. Czułem się koszmarnie, to fakt, ale musiałem przyznać ojcu rację. Ostatnie, na co mogłem sobie pozwolić w tamtej chwili to załamanie. Zawsze do wszystkiego podchodziłem zbyt emocjonalnie, ale przecież z jego śmiercią zginęła tylko część mnie. Ta pozostała musiała jakoś sobie poradzić i zacząć funkcjonować tak, jak należy. A na żałobę będę miał mnóstwo czasu spędzając resztę życia w jakimś wojskowym więzieniu. Jak to w ogóle brzmi?
Cicho zamykając za sobą drzwi wszedłem z powrotem do pokoju w którym nic się nie zmieniło poza tym, że Isy zsunęła z siebie prawie całą kołdrę i leżała zwinięta w kłębek. Przykryłem ją a ona złapała pościel w rękę i przekręciła się na drugi bok, mrucząc coś pod nosem. Trochę czasu zajęło mi żeby się przyzwyczaić, że ją odzyskałem. To jeden z nielicznych plusów jakie przyniosły ostatnie wydarzenia i czasami nadal zastanawiałem się, czy przypadkiem sobie tego wszystkiego nie zmyśliłem.
Położyłem się obok Domeina na którego najwyraźniej nadal działały środki uspokajające, bo spał jak kamień. Nie miałem pojęcia, jak on zareaguje na to wszystko, ale byłem pewien, że będzie umiał kamuflować się lepiej ode mnie. W przeciwieństwie do mnie doskonale wiedział, jak nie zwracać na siebie uwagi. Myślałem, że po tym wszystkim nie będę mógł zasnąć, ale najwyraźniej byłem zbyt zmęczony i wystarczyło kilka minut, żebym na dobre odpłynął.

Siedziałem w kuchni mając przed sobą talerz pełen kanapek, które pewnie w innych okolicznościach wyglądałyby całkiem apetycznie, jednak nie w głowie było mi żarcie. Słońce za oknami powoli wstawało a ja przed godziną dostałem wiadomość, że przywieźli ciała i będą robić te pieprzone badania tożsamości. Powinienem tam iść i jakoś się tym zainteresować, ale odwlekałem to na wszystkie możliwe sposoby. Wcale nie miałam ochoty zobaczyć świstka świadczącego o tym, że Xander rzeczywiście jest martwy i pogrzebać resztki mojej nadziei. Złudnej, aczkolwiek chyba jako jedynej trzymającej mnie przy zdrowych zmysłach. Na przeciwko mnie siedział Cody i w niesamowitym skupieniu przyglądał się obudowie swojego telefonu. Niczego nie ułatwiał dziwny szum który słychać było już od dobrych paru minut. Na początku myślałem, że to tylko tymczasowe, ale kiedy po kilku minutach się nasiliło, stało się naprawdę irytujące.
- Co tak kurewsko szumi? - Warknąłem w końcu a wyrwany z zamyślenia Cody aż się wzdrygnął.
- Co takiego?
- Pytam, co tak szumi, bo mnie to wkurwia! - Powtórzyłem się odsuwając od siebie talerz i wstając, żeby wyjrzeć za okno.
- Nic nie szumi... - Mruknął Franco przyglądając mi się badawczo. Na boisku rzeczywiście nie widać było żadnych śladów remontu ani niczego innego, co mogłoby powodować taki odgłos. - Cameron...  Z której strony konkretnie dochodzi ten odgłos? - Zapytał.
Miałem ochotę go skrzyczeć, bo przecież trzeba było być kompletnym idiotą żeby tego nie słyszeć, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że sam nie potrafię stwierdzić, skąd konkretnie dochodzi. Nie minęła minuta a szum zmienił się wręcz w łomotanie, sprawiając okropny ból głowy. Ból, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo doskonale wiedziałem, co to oznacza. Fakt, że najpierw pojawiło się niedowierzanie, bo przecież to niemożliwe, ale później wszystko wydawało się już jasne. Spojrzałem na Franca z uśmiechem małego chłopca, który właśnie dostał wymarzony prezent na święta.
- Cameron... Zaczynam się ciebie bać... - Powiedział podnosząc się z krzesła.
- I słusznie. - Odparłem rozradowany.
Łomotanie w głowie odbierało mi już prawie możliwość logicznego myślenia, ale mimo wszystko pognałem w stronę schodów na których dogoniłem pędzącego do wyjścia Domeina. W tamtym momencie nie obchodziły mnie słowa Farella mówiące, że nie wolno mi wychodzić poza budynek agencji.
Wypadliśmy na dwór i przecinając trawnik gnaliśmy w stronę głównej bramy, przed którą stał stary, czerwony Mustang, zatrzymywany przez ochroniarzy.
- Mógłby mi ktoś wyjaśnić, dlaczego nie chcą mnie wpuścić? - Zza rogu wyszedł rozwścieczony Xander.
 Chyba był całkowicie zaskoczony tym, że objąłem go niczym małe dziecko, ale nie dbałem o to. On żył. Żył, a ja w tamtej chwili nie chciałem niczego więcej.
O Domeinie mało, więc macie go chociaż na gifie :) Jak widać prawie nikt nie dał się nabrać na śmierć Xandera...Czyżbym była mało przekonywująca? Rozdział jest krótki, ale za to następny będzie dużo dłuższy, chyba już przedostatni (chyba, że w międzyczasie znowu coś wymyślę, co może się zdarzyć).  W ogóle to ten rozdział wyszedł mi tak średnio i są chyba tylko dwa fragmenty, które mogę uznać za naprawdę udane, ale opinię pozostawiam wam.
mogą zdarzać się błędy, bo sprawdzałam tylko pobieżnie. 
Pozdrawiam :* 

poniedziałek, 18 maja 2015

"Nie boję się śmier­ci. Żal mi tyl­ko roz­sta­nia z bliskimi."

Z perspektywy Camerona
Miałem wrażenie, że całą wieczność patrzę na niszczony przez ogień budynek. Strażacy sprawnie radzili sobie z żywiołem a nadal trzymające się mnie rączkami dziecko przestało płakać i również wpatrywało się w płomienie, niczym zahipnotyzowane. Wtedy jeszcze nie całkowicie docierało do mnie, że mój brat mógł tam zginąć. Nie myślałem ani o nim, ani nawet o Evie. Właściwie, to miałem całkowitą pustkę w głowie i gapiłem się jedynie w ogień pragnąc, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żeby okazało się, że Xander jakimś cudem uniknął śmierci a stan psychiczny Evy nie jest aż tak koszmarny, jak przypuszczałem. Że wszyscy są cali i zdrowi a na Zacku będę mógł się odegrać tak, jak to sobie zaplanowałem i we właściwy sposób odwdzięczę się za to, co zrobił. Żebym nie musiał martwić się tym, że kiedy już go aresztują, to automatycznie przestaniemy być w agencji potrzebni i wsadzą nas za kratki a ja nie będę miał nawet szansy żeby na nowo zbudować więzi, jakie mogłyby łączyć mnie z Isobell. Wszystko wydawało się kończyć, ale ja wcale nie miałem ochoty wykonywać choćby najmniejszego ruchu. Nie, kiedy czułem, że wszystko zaczyna lekko się chwiać i przy najdrobniejszym podmuchu wiatru może runąć, wyrządzając przy tym ogromne szkody. Nawet nie zauważyłem, że do karetki ktoś wszedł i najwyraźniej czegoś ode mnie chciał.
- ... Także może pan już iść. - Popatrzyłem zdezorientowany na nieco ponad dwudziestoletnią dziewczynę w okularach, która najwyraźniej chciała wziąć ode mnie małego, uśmiechając się przy tym serdecznie, co wydało mi się trochę nie na miejscu.
Oddałem jej dziecko uważając, żeby nie zrobić mu krzywdy i delikatnie odczepiając jego rączki od swojej bluzy. Dotykanie takiego małego człowieczka było czymś dziwnym, a przecież Isobell zajmowałem się właściwie odkąd tylko się urodziła. Mimo wszystko wydało mi się to bardzo odległe, kiedy zacząłem to wspominać. Może dlatego, że to tej pory starałem się zatrzeć po niej wszelki ślad. Jakby w ogóle nie istniała. Tak było prościej, niż żyć palącymi wspomnieniami o niej.
Chłodny wiatr owiewający mi plecy otrzeźwił mnie nieco, kiedy wysiadłem z ambulansu i przez chwilę jak ostatni dureń zacząłem rozglądać się dookoła. Dopiero wtedy to do mnie dotarło. Mój brat był gdzieś tam w tym ogniu. Miałem wrażenie, że minęła cała wieczność aż doszedłem do tego wniosku a w rzeczywistości nie minęły nawet cztery minuty od zawalenia dachu. Instynktownie ruszyłem w stronę domu, mijając po drodze basen pełen najróżniejszych śmieci. Z tej odległości zagrożenie wydawało się dużo większe, ale mnie to wtedy nie obchodziło. Liczyło się tylko to, że on gdzieś tam jest i być może już wkrótce zostanie spalony żywcem. On nie pozwoliłby mi tam zginąć.
Ktoś jednak musiał mnie zobaczyć, bo podbiegł do mnie jakiś mężczyzna w stroju strażackim krzycząc, żebym stąd poszedł, bo jest niebezpiecznie. Nie zastanawiając się uderzyłem go w brzuch tak, że osunął się na kolana i przyśpieszyłem, zasłaniając usta i nos rękawem bluzy. Nie obchodziło mnie, że jest niebezpiecznie. Prawdę powiedziawszy miałem to gdzieś, dopóki on był zagrożony. Najwyraźniej zauważył mnie ktoś poza tym strażakiem, ponieważ w smugach dymu dostrzegłem idących w moją stronę kilku kolesi. Byli blisko i zaczęli coś do mnie krzyczeć, ale ja jak to mam w zwyczaju na agresję zareagowałem agresją i zacząłem ich bić, co nie wymagało zbytniego skupienia i umiejętności.
Dopiero kiedy przed oczami przemknęła mi twarz Roberta i strzykawka w jego dłoni, wiedziałem, że mam kłopoty. Nie zdążyłem w porę zasłonić szyi tylko skrzywiłem się charakterystycznie, kiedy poczułem bolesne ukłucie a potem znajomy stan który towarzyszył każdemu zastrzykowi z substancją blokującą zdolności. Jakby paraliż wewnętrzny. Człowiek przez moment nie może wydobyć z siebie słowa, a nawet wziąć oddechu, a wszystko zamazuje się przed oczami. Jakby ktoś powoli wysysał z niego duszę. I jest kompletnie bezbronny.
Nie pamiętam prawie nic poza ciemnością i dobiegającymi jakby z oddali krzykami. Wiem jeszcze, że zanim na dobre straciłem przytomność, posłałem Robertowi wyjątkowo mocny cios w twarz i miałem cichą nadzieję, iż pośle go na tamten świat.
Otworzenie później oczu wymagało sporo wysiłku, więc nie zrobiłem tego od razu. Dopiero, kiedy dotarło do mnie, co tak właściwie się stało, postanowiłem zetknąć się z brutalną rzeczywistością i rozchyliłem powieki. Niemal od razu tego pożałowałem, widząc nad sobą znienawidzoną od niedawna postać z napuchniętym policzkiem i okiem.
- Nawet nie próbuj się ruszać. - Warknął Robert mierząc mnie chłodnym spojrzeniem.
Zdążyłem się już zorientować, że byliśmy w wozie typu furgonetki policyjnej z drzwiami zamkniętymi prawdopodobnie od zewnątrz a ja siedziałem na ławce w kącie, oparty o ścianę z rękoma skutymi za plecami. I cholernie bolała mnie głowa.
- Rozkuj mnie. - Zignorowałem jego słowa pochylając się do przodu z powodu chwilowego nasilenia bólu.
- Nie ma mowy. - Odparł obojętnie. - Posłałeś czterech strażaków do szpitala. Jeden miał złamaną rękę, a drugi szczękę. Pozostali dwaj też byli nieźle poobijani. - Spojrzał na mnie bez cienia jakiejkolwiek uprzejmości.
Wywróciłem lekceważąco oczami, ale w rzeczywistości też byłem pod wrażeniem tego, co udało mi się zrobić podczas chwilowej utraty kontroli.
- Gdzie jedziemy? - Zapytałem starając się przybrać równie obojętny ton co Brown.
- Do agencji. Ale dla ciebie to tylko chwilowe. Dopełnimy formalności i jedziesz do więzienia wojskowego, do Teksasu. - Przez chwilę patrzyłem na niego, jakbym się przesłyszał i aż cofnąłem głowę na myśl o połączeniu wyrazów wojsko i więzienie. - Na twoim miejscu kombinowałbym, jak znaleźć trochę czasu żeby pożegnać się z córką i dziewczyną. - Kontynuował mój rozmówca niewzruszony.
- I to wszystko tylko dlatego, że pobiłem paru kolesi? - Zapytałem bo jakoś mi to do siebie nie pasowało.
- Nie, Cameron! To wszystko, bo aż pobiłeś kilku kolesi! O jeden raz za dużo! Przykro mi, że ktoś musi panować nad tobą, ale ty sam nie jesteś w stanie. - Nie powiem, dotknęło mnie to. Może dlatego, że ktoś w końcu miał odwagę powiedzieć to na głos. Ale jeszcze bardziej, że zachowywał się, jakby kompletnie nic się nie stało.
- On nie żyje... - Szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. - Xander nie żyje, prawda? - Zwróciłem się już konkretnie do Roberta. Obserwowałem, jak chłód na jego twarzy zastępuje autentyczny smutek. To przecież było oczywiste, tylko że ja nie chciałem przyjąć tego do świadomości. Za wszelką cenę się przed tym broniłem, ale w rzeczywistości to była moja wina. - Pozwoliłem mu zginąć. - Wyszeptałem nie zwracając uwagi na to, że Brown na mnie patrzy. Miałem ochotę zwinąć się w kłębek niczym małe dziecko i zacząć płakać, ale jedyne co robiłem, to gapiłem się w przeciwległą ścianę. Zapadła cisza którą przerywał jedynie warkot silnika i czyjś szept. Nie wiem, ile upłynęło czasu zanim się zorientowałem, że to ja w kółko powtarzam te trzy słowa. Pozwoliłem mu zginąć.
- To nie prawda! - Dotarły do mnie w końcu słowa Roberta. - Nie mogłeś nic zrobić, Cam. Nikt z nas nie mógł. Poza tym może udało mu się jakoś wydostać, może żyje i jest właśnie w drodze do agencji. - Popatrzyłem na niego, kiedy wypowiadał ostatnie słowa, ale po jego minie stwierdziłem, że sam w to wątpi.
Ponownie zapatrzyłem się w ścianę próbując nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Już nawet nie chodziło o przekazanie czegoś konkretnego, ale o najmniejszy szmer świadczący o tym, że mojemu bratu nic nie jest. Że żyje.
- Nie słyszę go. - Wyszeptałem w końcu opierając głowę o ścianę furgonetki.
- Bo tymczasowo jesteś zablokowany. To tylko dlatego, Cam. A póki co masz mnóstwo innych zmartwień. - Przekonywał mnie chłopak. I to akurat była prawda. Nie mogłem ciągle się nad sobą użalać bo było mnóstwo spraw które trzeba było jeszcze dokończyć. A żałobą zajmę się, kiedy to wszystko się skończy i będę miał stuprocentową pewność, że Xander rzeczywiście nie żyje.
- Michael o tym wie? - Wskazałem na zapuchniętą twarz Browna.
- Nie, ale i tak się dowie. Musi, bo tamci mężczyźni będą upominali się o odszkodowanie.
- Rozkuj mnie. - Poprosiłem ponownie starając się, żeby nie brzmieć aż tak chłodno jak na początku.
- Mówiłem już, że nie mogę. Teraz idziemy do Michaela i jeśli zadecyduje, że nie stanowisz zagrożenia, to cię wypuszczę.
- A jeśli nie?
- To możesz czuć się oficjalnie aresztowany. - Odparł, kiedy ktoś z zewnątrz zaczął otwierać drzwi.
Teoretycznie nawet w stanie, w jakim się znajdowałem mógłbym jakoś dać Robertowi radę i przyznaję, że taka myśl przeszła mi przez głowę, ale to oznaczałoby narobienie sobie jeszcze większych kłopotów, a to nie było mi potrzebne. Ale, że udawanie grzecznego chłopca też wychodziło mi słabo, toteż już po kilku minutach zacząłem rzucać mu coraz bardziej zniecierpliwione spojrzenia. W końcu zapukał do drzwi gabinetu Farella i po usłyszeniu cichego proszę weszliśmy do środka. Dyrektor agencji z zaangażowaniem dyskutował właśnie z jakąś starszą kobietą która energicznie potrząsała głową, jednocześnie wskazując na trzymane przed sobą pliki kartek. Robert odkaszlnął sztucznie i dopiero wtedy Michael zaszczycił nas spojrzeniem. Przez chwilę zarówno on jak i jego towarzyszka gapili się na nas z głupimi minami i brakowało mi tylko cichego cykania świerszcza. Kobieta wymamrotała jakieś przeprosiny i chwytając swoje papiery, pośpiesznie wyszła z biura, zatrzaskując za sobą drzwi. Dopiero wtedy Michael jakby się ocknął i powoli wskazał na krzesła. Rozsiadłem się możliwie jak najwygodniej a starszy mężczyzna patrzył na zmianę to na mnie, to na Browna, odzyskując już na dobre panowanie nad sobą.
- Czy któryś zechce mi wyjaśnić, co to ma znaczyć? - Zapytał wskazując na podbite oko blondyna a ja naprawdę poczułem się jakbym miał znowu kilkanaście lat i siedział w pokoju dyrektora z innym dzieciakiem z którym się pobiłem. To było wręcz komiczne. Zerknąłem na towarzysza, ale on patrzył na mnie i uniósł brew jakby chciał zaznaczyć, że to ja się powinienem tłumaczyć.
- Trochę narozrabiałem. - Mruknąłem w końcu pod nosem.
- Trochę? - Powtórzył Farell z niedowierzaniem.
- Trochę bardziej, niż trochę. - Wzruszyłem ramionami a siedzący obok mnie blondyn westchnął ciężko.
- Pobiegł do płonącego budynku, kiedy zawalił się dach. Pobił strażaków próbujących go powstrzymać no i mnie. - Wyjaśnił za mnie a ja aż zazgrzytałem zębami ze złości.
- No dzięki. Więcej szczegółów nie pamiętasz? - Zapytałem nie żałując sobie sarkazmu.
- Owszem, pamiętam. Złamana szczęka i ręka, wstrząs mózgu i siniaki. - Odgryzł się.
Michael aż cofnął się na fotelu i wyglądał na szczerze złego, chyba na mnie. Wstał i zaczął przechadzać się po biurze aż w końcu spojrzał na mnie ale ja zrobiłem tylko skwaszoną minę.
- Robert, zostaw nas na chwilę samych. - Powiedział, odwracając się do nas tyłem i patrząc za okno.
Blondyn chciał chyba coś powiedzieć, ale darował sobie i nie patrząc na mnie ruszył ku wyjściu z ociąganiem. Drzwi zamknęły się za nim a ja wsłuchiwałem się w ciszę, jaka później zapadła.
- Powiedz mi, dlaczego za każdym razem kiedy już zaczyna się układać, ty musisz zachowywać się jak niewychowany rozkapryszony bachor? - Zapytał odwracając się i świdrując mnie wzrokiem. Był po prostu wściekły i w tamtej chwili po raz pierwszy mogłem to dobrze zaobserwować.
- Po pierwsze moja matka, prostytutka swoją drogą, zostawiła mnie jak miałem szesnaście lat a przed tym nie wykazywała mną zbytniego zainteresowania, więc nie możemy tu mówić o tym, że w jakikolwiek sposób zostałem przez nią wychowany. Wychowywałem się sam, a co za tym idzie robiłem co chciałem i tu możemy poruszyć kwestię rozkapryszenia. I dlaczego zachowuję się jak bachor? Bo mogę. - Syknąłem z najsłodszym uśmiechem na jaki tylko było mnie stać.
- Twój iloraz inteligencji jest bardzo duży, właściwie to aż niepokojąco i można by rzec, że jesteś geniuszem, a ja zastanawiam się, czy ty jesteś takim dobrym aktorem, czy ktoś po prostu dodał ci jedną cyferkę za dużo do wyniku? - Zapytał kąśliwie a ja uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Zapowiadało się na dłuższy wywód. - Myślisz, że dlaczego zaproponowałem tą współpracę? Bo w trakcie swoich rządów Margaret zamieniła agencję w istny burdel który się rozpada, bo organizacja w tej chwili przynosi większe szkody niż korzyści. Jedyny jej atut stanowi szkoła i to, że naprawdę uczy się w niej świetnych szpiegów, informatyków, lekarzy czy detektywów, którzy później wolą pracować dla innych organizacji, bo widzą, co się tu wyprawia. Zostają ci słabsi, których nie przyjęliby nigdzie indziej i dlatego to wszystko się sypie. Potrzebujemy ludzi doświadczonych i naprawdę znających się na swoim fachu. Ludzi takich jak wy. - Wskazał mnie palcem a ja mimowolnie chłonąłem wszystko to, co mówił. - Problem w tym, Cameron, że umiejętności to nie wszystko. Potrzeba też chociaż trochę samodyscypliny, której tobie niewątpliwie brakuje. Ja ciebie rozumiem. Rozumiem, że masz prawo nas nienawidzić za to, co ci zrobiliśmy. Rozumiem też, że możesz mieć na wszystko wyjebane myśląc, że przecież i tak cię wsadzimy bez względu na to, co zrobisz i na ile będziesz sobie pozwalał. A powiedz mi, czy nie próbowałeś patrzeć trochę poza to? - popatrzył na mnie. Może się domyślałam, co chce powiedzieć, ale nie chciałem tego do siebie dopuścić. - Tuż przed waszym przyjazdem odbyłem niemal godzinną rozmowę z Andreasem próbując go przekonać, że w praktyce współpraca z wami nie jest wcale taka trudna. Zapytał mnie o ciebie. I wiesz, co powiedziałem? Że się starasz. Że mimo swojego wybuchowego charakteru nie jest ciężko z tobą pracować. Ale po tym, co zrobiłeś wydaje mi się, że jest kompletnie na odwrót. I wiesz, co powinienem teraz zrobić? Zadzwonić do niego ponownie i polecić, żeby wysłał tu swoich ludzi, żeby cię zabrali. Ale tego nie zrobię. Już nie ze względu na ciebie, ale na twoich braci. Bo w przeciwieństwie do ciebie, oni na to nie zasługują. Zwłaszcza Xander bo wiem, że on w gruncie rzeczy nie jest zły, tylko robi to, co musi i czego od niego wymagają. Nieprawdaż? - Spojrzał na mnie a ta jego wściekłość gdzieś się ulotniła i teraz siedział przede mną znowu niezwykle opanowany tak, jak zawsze. Chociaż przyznaje, że po raz pierwszy widziałem go w takim stanie.
- Więc pana zawiodę, bo Xander prawdopodobnie nie żyje. - Rzekłem nie patrząc na niego, tylko na tytuły książek stojących na półce za nim. Dopiero po kilku sekundach, kiedy nie odpowiedział, spojrzałem mu prosto w oczy formułując w głowie to, co miałem mu wyjawić. - Od kiedy tylko pamiętam zawsze nadstawiał tyłka i za mnie i za młodego. Uważał, że tak powinien, bo jest najstarszy. Jak byliśmy młodsi to było łatwiej, bo byliśmy niemal identyczni. Pewnie już się pan domyślił, że z tym poprawczakiem to też był przekręt ale na swoją obronę mam, że o niczym nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem, że weźmie moją winę na siebie, a tamten chłopak był takim debilem, że nawet nie potrafił stwierdzić, kto go pobił, więc jak Xander poszedł i się przyznał, to matka od razu mu uwierzyła. Dla niej pozbycie się jednego z nas było nawet na rękę, tym bardziej, że starszy jako pierwszy odkrył, że za maską idealnej agentki kryje się zwykła prostytutka. - Przerwałem na chwilę bo wbrew pozorom tamte wspomnienia naprawdę bolały. Zapatrzyłem się znowu na półkę z książkami zastanawiając się, ile mogę mu powiedzieć, żeby nie posunąć się za daleko. - Po śmierci Cornelii też się mną opiekował bo ja sam nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Obarczył siebie śmiercią Domeina tylko po to, żeby go nie szukali. Żeby nie był narażony tak, jak my. To dlatego poszedłem do tego budynku. Oddałbym za niego życie bo wiem, że on zrobiłby to samo. Ale już za późno. I teraz naprawdę nie obchodzi mnie, co ze mną zrobicie. Zostaje jeszcze Domi, ale on nie jest zły. Humorzasty, czasami złośliwy, ale na pewno nie zły. - Dokończyłem znowu spoglądając na Michaela.
Naprawdę w tamtej chwili było mi obojętne, co zrobi. Milczał dłuższą chwilę nadal uważnie mi się przyglądając a ja miałem niemal pewność, że zaraz sięgnie po telefon i zadzwoni do tamtego dupka z informacją, ze może mnie zabrać.
- I co ja mam o tobie myśleć, co Parker? - Zapytał na co ja jedynie zmarszczyłem brwi, bo zbił mnie z tropu. Czekał chyba na odpowiedź, ale ja wzruszyłem jedynie ramionami bo nadal nie byłem w stanie czegokolwiek powiedzieć.
- Nie wiem. Ale jeśli pana tyrada miała na celu cokolwiek we mnie zmienić, czy sprawić, że zastanowię się nad swoim postępowaniem, to tak się nie stanie. Jestem, jaki jestem. Niektórzy mówią, że bezczelny, a ja uważam, że szczery. Arogancki, nie liczący się z uczuciami innych narcyz uważający, że wszystko mu wolno. Znam opinię na swój temat. Ale mi ona jak najbardziej odpowiada. Fakt, że mam też całe mnóstwo pozytywnych cech jak na przykład nieprzeciętna uroda i inteligencja, cudowne oczy i boskie ciało oraz wrażliwość kryjąca się za maską złego chłopca. - Zacząłem wymieniać rozmarzonym głosem skracając listę do tych niewątpliwie najważniejszych cech, co było trudne przy takiej ich ilości. - Trzeba po prostu nauczyć się mnie akceptować. A ja nie mam zamiaru nikogo zmuszać, żeby to robił. Nie mam też zamiaru zmieniać się tylko po to, żeby zyskać w oczach ludzi bo byłby to czysty fałsz, a ja gardzę ludźmi fałszywymi. I nie dam się złamać. - Skończyłem i westchnąłem ciężko.
Michael rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i przez długi czas obracał długopis w dłoniach przyglądając mi się ze skupieniem. W końcu sięgnął po telefon, wybrał numer i rozłączył się po upływie dwóch sygnałów. Spodziewałem się, że ktoś oddzwoni, ale po niecałej minucie w drzwiach pojawił się Brown.
- Co robimy? - Zapytał cicho. Miałem wrażenie, że przeszła mu już złość na mnie, co wcale nie oznaczało, że ja mam zamiar wybaczyć mu to, jak potraktował mnie tą strzykawką. Cały czas jeszcze huczało mi w głowie.
- Nie wydaje mi się, żeby trzeba było o tym kogoś zawiadamiać. - Stwierdził mężczyzna a ja mimowolnie się uśmiechnąłem. - Nie znaczy to jednak, że dzisiejszy występek ujdzie ci płazem. Nie opuszczasz murów agencji a po budynku poruszasz się tylko w obecności Roberta.
- To jest kara dla mnie, nie dla niego! - Oburzył się ten, na co ja mimowolnie jeszcze szerzej się uśmiechnąłem. - Przecież i tak będzie robił, co będzie chciał!
- Nie zachowuj się jak dziecko. Będzie się ciebie słuchał, prawda, Cameron? - Spojrzał na mnie niczym na niesforne dziecko a ja posłałem Robertowi swoje najsłodsze spojrzenie małego chłopca. Byłem w tym mistrzem.
- Oczywiście. Ale jakbyście mogli mnie już rozkuć, bo krew mi do palców nie dopływa a to źle wpływa na koloryt skóry. - Poprosiłem z uśmiechem, czemu odpowiedziało przeciągłe jęknięcie Roberta.
Oczywiście pokłóciliśmy się już po wyjściu z biura Michaela, bo Brown chciał iść spać, a ja koniecznie musiałem zobaczyć się z Evą, tak więc skończyło się na tym, że ciągnąłem go za rękę w stronę skrzydła szpitalnego. Jeszcze chyba nie widziałem tam takiego tłoku, ale mimo to nie miałem problemu, żeby odnaleźć salę w której leżała przypięta do łóżka Eva. Myślałem, że gorzej już być nie może. Widziałem ją w możliwie najgorszym momencie jej życia, bo moim zdaniem nie ma nic potworniejszego od tej części przemiany, nawet faza bólu. Ale patrząc na jej bezwładne, kruche ciało, przypięte pasami bezpieczeństwa i oplątane całą masą przeróżnych urządzeń, wcale nie czułem się lepiej. I z jednej strony wiedziałem, że najgorsze już za nią, ale mimo wszystko serce rozpadało mi się na miliony kawałków, kiedy widziałem ją w takim stanie.
- Dostała środki nasenne i będzie spała przez najbliższe kilka godzin. To jej dobrze zrobi. - Usłyszałem za sobą znajomy głos.
Nicholas podszedł do aparatury i zaczął coś przy niej sprawdzać, po czym spojrzał na dziewczynę. Przeszła mi już złość na niego. Robił to, co do niego należało. Starał się jej pomóc nawet, jeśli wyglądało to mało subtelnie.
- Jedyny plus tego jest taki, że nie wszystko będzie pamiętała. - Szepnąłem przysuwając krzesło i siadając obok łóżka.
- Niekoniecznie. - Westchnął Bell, opierając się o pusty stolik stojący pod ścianą. - Wystąpiła u niej większa aktywność niż u pozostałych. Powinna stracić przytomność już po pierwszym morderstwie, po zaspokojeniu tego głodu, a ona szukała dalszych ofiar. Jestem w stanie powiedzieć, że była świadoma, kiedy ich mordowała. Ponadto mam już próbki i do rana powinienem wiedzieć dokładnie, jaki zdolności się w niej rozwinęły na dobre. Ale mimo wszystko uwierz mi, że to nie nią powinieneś się teraz przejmować.
- Rocket nic nie wie, prawda? - Zapytałem, na co chłopak zaprzeczył ruchem głowy. - Dobrze. Nikt nie może jej powiedzieć, dopóki nie będziemy mieć pewności. Może nic mu się nie stało...
- Chris pomaga w prosektorium. - Przerwał mi Nicholas że smutnym uśmiechem. - Przed kilkoma minutami dzwonili, że wydobyli już ciała. Dwa są doszczętnie spalone i potrzeba badań żeby stwierdzić tożsamość. Wszyscy oprócz niego wrócili, Cam. Jedno prawdopodobnie należy do wspólnika Zacka, a drugie... - Zagryzł wargę i przetarł zaszklone oczy. - Co my bez niego zrobimy? Przecież on był naszym bratem... Zapoczątkował wszystko i spajał jakoś... To się nie może tak skończyć...  Nie dla kogoś takiego, jak on! - Uniósł się, nie kryjąc już łez.
Chciałem mu przerwać, kazać się zamknąć i powiedzieć, że Xander żyje i wróci cały i zdrowy, ale sam nie do końca w to wierzyłem. Prawda była taka, że nie załamałem się tylko dlatego, że za dużo się działo i nie miałem czasu żeby usiąść i pomyśleć o tym wszystkim na spokojnie. Przypomnieć sobie jak widziałem go, kiedy z chłopakami wszedł do piwnicy a później kiedy już go nie słyszałem. Nie docierało do mnie, że osoba która była właściwie częścią mnie, mogła już nie wrócić.
-Gdzie Domi?- Wyszeptałem nie mając do końca pewności, czy Nicky w ogóle mnie usłyszy.
-U siebie. Miał mdłości i podałem mu leki uspokajające. Teraz śpi. Lepiej, żebyś do niego poszedł. - Westchnął ocierając łzy z oczu. Też wytarłem oczy o rękaw bluzy, bo zacząłem się mazać. Pocałowałem śpiącą Evę w czoło i ruszyłem ku wyjściu. Byłem tak zamyślony, że prawie nie zauważyłem idącej w moją stronę blondynki.
-Hej, Cami! - Przywitała się ze mną radośnie Rocket. - Nie wiesz może, gdzie podziewa się twój starszy brat? Mam coś dla niego, a nikt nie chce mi powiedzieć, gdzie się podział. W ogóle mam wrażenie, że ludzie się jakoś dziwnie zachowują. - Zamachała mi kopertą przed twarzą. Wziąłem ją ostrożnie do ręki i wysunąłem na dłoń zawartość. - Ostatnio narzekał, że nie wydrukowałam zdjęć, więc niech ma i się cieszy. - Mruknęła kiedy patrzyłem na zdjęcie z USG, które było jak gwóźdź do trumny. Do tamtej pory byłem w stanie to wszystko jakoś znieść, ale patrząc na wyraźny zarys czegoś, co już wyglądem powoli zaczynało przypominać dziecko, coś we mnie pękło. Tak bardzo go pragnął. Wszyscy widzieli, jak się ucieszył, kiedy dowiedział się że będzie ojcem. A teraz miał zostawić to upragnione dziecko, Rocket i nas wszystkich. Nicholas miał rację, to nie mogło się tak skończyć. Nie dla kogoś, kto tak ciężko pracował żeby to wszystko osiągnąć. - Co się stało, Cam? - Ocknąłem się kiedy Rocket dotknęła mojego policzka wycierając łzę która po nim spływała. - Co jest, do cholery? - Ponowiła pytanie wyraźnie zaniepokojona, kiedy bezradny spojrzałem jej w oczy. Miałem wrażenie, że nie potrzebuje słów. Że wszystko może odczytać z moich oczu. Ona już wiedziała. Wiedziała, że to koniec wielkiego Xandera Parkera i on już nigdy do niej nie wróci.  
Rozdział jest spóźniony, ale to przez awarię laptopa. Przez to ma też u was zaległości, które postaram się nadrobić jeszcze w tym tygodniu, ale nic nie obiecuję, bo póki co muszę zająć się poprawianiem ocen...Po raz pierwszy w życiu grozi mi realna poprawka z matmy i nie wiem już, co mam robić :/ Ale tak czy owak pojawię się u was na pewno, jak zawsze :* 
Co do rozdziału, to kończyłam go już jakiś czas temu i nawet mi się podoba. Cami chyba dopiero zdał sobie sprawę, że naprawdę stracił Xandera a ja nie umiem pisać takich tragicznych scen, więc wybaczcie, jeśli nie wyszło tak, jak tego oczekiwałyście.  
Z radością patrzę na liczbę komentarzy pod poprzednim rozdziałem i liczę, ze i tutaj pojawi się podobny wynik :P 
Miłej lektury!   

poniedziałek, 4 maja 2015

Od ut­ra­ty życia gor­sza jest tyl­ko ut­ra­ta człowieczeństwa.

Z perspektywy Camerona
Pierwszym, co zobaczyłem po wyjściu z tunelu było ciało jakiegoś faceta w kałuży krwi. Pewnie ktoś inny będąc na moim miejscu zwróciłby na to większą uwagę, ale mnie nie interesowało wtedy nic, poza odnalezieniem Evy.
- Wszyscy nie żyją. - Potwierdził Amir doganiając mnie i kierując na mnie światło swojej latarki.
Przyłożyłem palec do ust nakazując mu ciszę a potem wskazałem w miejsce gdzie leżał trup. Zacząłem rozglądać się dookoła nasłuchując jednocześnie jakichś niepokojących dźwięków. Chyba znajdowaliśmy się w podziemiach, o których wspominał nam Kieran. Jeśli dobrze się orientuję, to było z nich jedno wyjście, nie licząc tunelu, który zawalił się przed kilkoma minutami. Ruszyłem szerokim korytarzem słysząc niepokojące dźwięki, z pewnością nie dochodzące w góry. Dopiero po przemierzeniu kilku metrów usłyszałem dziewczęcy śmiech, a raczej głośny, odbijający się echem chichot. Zamarłem na moment, a idący za mną Amir uniósł trzymany przez siebie pistolet kilka centymetrów wyżej, przygotowując się do oddania strzału. Domyślałem się, do kogo należał ten śmiech i na samą myśl, co właśnie może się wyprawiać serce mi stanęło. Przyśpieszyłem kroku idąc za dziwnymi odgłosami i po chwili razem z osłaniającym mnie Amirem znaleźliśmy się w szerszej części korytarza z metalowymi schodami prowadzącymi na górę. Tuż przy nich dostrzegłem kolejne ciało a cała podłoga była spryskana krwią w jednych miejscach bardziej, w innych mniej.
- Jeśli to robota Evy, to powinno już jej przejść, no nie? - Zasugerował cicho Amir, przysuwając się bliżej mnie. Pokręciłem przecząco głową, przełykając jednocześnie ślinę, bo było to jedynym na co w tamtej chwili było mnie stać.
W normalnych okolicznościach przejąłbym się bardziej znalezieniem stamtąd jakiegoś wyjścia, ale prawdopodobnie była tam rządna krwi Eva, dla której nie stanowiłoby większego problemu poderżnięcie gardła któremuś z nas. Amir miał rację. Zwykle po dokonaniu mordu ludzie się uspokajali, czasami mdleli lub płakali, nie do końca zdając sobie jeszcze sprawę, co takiego narobili. Jak po przejściu huraganu, kiedy dopiero wychodząc ze schronu orientujemy się, jak wielkie są zniszczenia. Przypadek Evy był zupełnie inny, bo miała potężniejsze zdolności a przemianę przeszła dużo łagodniej niż większość mutantów, także nikt nie wiedział, czego można się po niej spodziewać.
Usłyszałem chrzęst. Tak, jakby ktoś szedł po drobnych kamieniach i był tuż za mną. Natychmiast się odwróciłem i skierowałem światło latarki przed siebie. Stała dwa kroki ode mnie, przypominając demona z najmroczniejszych koszmarów. Włosy miała rozczochrane, całe w zakrzepłej krwi, a w oczach, w których nie można było odróżnić tęczówek od źrenic, nic nie można było dostrzec. Uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła delikatnie rękę. Popatrzyłem na jej zakrwawione paznokcie a później znowu na twarz, która również cała była ubrudzona w czerwonej cieczy. Nie byłem naiwny, a Eva stojąca przede mną z pewnością nie była sobą. Zacząłem szybko się zastanawiać jak ją stąd wydostać zanim zacznie brakować tlenu i to tak, żeby nie zrobić jej ani nikomu innemu żadnej krzywdy.
- Chodź do mnie. - Szepnęła a jej głos zaczął owijać się wokół mnie najpierw delikatnie, ale z każdą chwilą uciskając coraz bardziej aż w końcu miałem wrażenie, że zaraz zacznę się dusić, ale zaniosłem się tylko kaszlem.
Coś zdecydowanie było nie tak... Jakby próbowała mnie zahipnotyzować. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie dotknąć jej dłoni, nadal wyciągniętej w moją stronę. Wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem w tamtej sytuacji. Najpierw ujęła ją lekko a potem ścisnęła. W jednym momencie się ocknąłem i chciałem wyrwać, ale była silniejsza. Nic dziwnego, jej zdolności były teraz najpotężniejsze. Nie wiadomo, skąd w jej drugiej dłoni pojawił się nóż, którym przecięła moją rękę tuż przy łokciu. Krzyknąłem bardziej z zaskoczenia niż bólu i w tej chwili puściła mnie a z jej gardła wydobyło się głośne zawodzenie. Cofnęła się kilka kroków i przyłożyła ostrze noża do ust, delikatnie zlizując moją krew, która na nim została. Zgiąłem rękę próbując zatamować krwawienie i cofnąłem się odruchowo. Powinienem był coś zrobić. Cokolwiek, byleby tylko ją unieszkodliwić, ale nie byłem w stanie. To, jak się zachowywała i jak wyglądała było dla mnie zbyt dużym szokiem. W niczym nie przypominała mojej Evy i miałem dziwne wrażenie, że już nigdy nie będzie taka sama, jak jeszcze przed kilkoma tygodniami. Potknąłem się o coś i poleciałem na ziemię, a właściwie na coś miękkiego, co na ziemi leżało. Nie miałem odwagi by skierować światło latarki z Evy na podłogę bo bałem się, że dziewczyna gdzieś ucieknie. Ręką wyczułem w ciemności czyjeś palce a później dotknąłem wyżej a moja ręka pokryła się zimną już, gęstą cieczą. Nie miałem czasu, żeby dłużej skupiać się na czym, a raczej na kim właśnie siedzę, ponieważ nagle znalazła się przy mnie klęcząca Eva. Poruszała się z szybkością wampirów z filmów, a ja miałem wrażenie, że znajduję się właśnie w jakimś tanim horrorze, w którym niewątpliwie miałem grać ofiarę.
Amir gdzieś zniknął i miałem tylko nadzieję, że nic mu nie jest. Spróbowałem pierwszej rzeczy, jaka wpadła mi do głowy i w tamtej chwili wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Wpływanie na umysły innych mutantów było dużo trudniejsze, niż normalnych ludzi, ponieważ silniej się bronili, ale nie było to niemożliwe. Spróbowałem nawiązać z nią kontakt wzrokowy, ale najwyraźniej wcale nie miała na to ochoty. Cały czas oświetlałem ją latarką więc kiedy pochyliła się nad trupem, z którego dopiero przed chwilą się zsunąłem, mogłem zobaczyć jak odgarnia mu grzywkę z czoła i uśmiecha się jakby obserwowała śpiące dziecko. Jakimś cudem udało mi się nie zwymiotować i wykorzystać moment, w którym nie była aż tak skupiona na mnie i wyrwać jej nóż z ręki. Odrzuciłem narzędzie gdzieś na bok i złapałem ją, kiedy próbowała je odzyskać. Dla Evy całkowita ciemność zdawała się nie przeszkadzać, co dawało jej znaczną przewagę. Jakimś cudem udało mi się spojrzeć jej w oczy i resztką siły woli nie odwróciłem wzroku.
Przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund wydawało mi się, że widzę w niej prawdziwego potwora. Kogoś, kim z pewnością nie powinna się nigdy stać. Kim żaden z nas, mutantów nigdy nie powinien być a prawda była taka, że w każdym kryło się to monstrum bez względu na to, czy przeszedł przemianę dwadzieścia lat temu, czy jest dopiero przed nią. A najgorsze w tym wszystkim było to, że my nawet nie mieliśmy na to wpływu. Bo przecież gdyby Eva była sobą, to nigdy nie posunęłaby się do morderstwa i to tak okrutnego.
I nie uderzyłaby mnie pięścią prosto w mój śliczny, kształtny nosek, co właśnie zrobiła! Okropnie bolał i miałem taką cichutką nadzieję, że nie jest uszkodzony, bo niewątpliwie odbiłoby się to na mojej urodzie. Oczywiście moja dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty zostać zahipnotyzowana i jak najszybciej chciała odzyskać swoją ostrą zabawkę, co musiałem jej uniemożliwić. Zastanawiałem się, co ja do cholery mam z nią zrobić i gdzie podziewa się Amir? Wiedząc, że inaczej sobie z nią nie poradzę wykręciłem jej rękę. Musiało zaboleć, czego dowodem był syk wydobywający się z jej ust, ale nie miałem innego wyjścia. Na moje nieszczęście latarka wypadła mi z ręki i już po chwili poczułem jak jej zęby boleśnie wbijają się w moje palce. Posłałem jej wiązankę siarczystych przekleństw z nadzieją, że nie będzie tego pamiętać, kiedy będzie po wszystkim. Odnotowałem sobie również, żeby dokładnie sobie wszystko przemyśleć, zanim zechcę się z nią kiedyś pokłócić. Tak dla własnego bezpieczeństwa.
Starałem się jak najlepiej ją unieruchomić, ale wyślizgiwała mi się, prychając i sycząc przy tym jak rozwścieczony kot. Usłyszałem za sobą czyjeś kroki a po chwili ręce Evy zaczęły oplatać przeróżne liny.
- Miło, że postanowiłeś wpaść. - Warknąłem na Amira.
- Nawet nie wiesz, koleś, jak trudno było znaleźć w tych ciemnościach jakieś mocne liny. - Mówił chłopak a ja patrzyłem jak zręcznie robi kolejne supły dookoła rąk i nóg Evy. Nie byłem sadystą, więc co chwilę musiałem sobie powtarzać, że robimy to dla jej dobra i żeby nie mogła zrobić nikomu krzywdy.
- Tylko nie za mocno. - Upomniałem, kiedy związywał jej kostki.
Żadne przekonywanie się w duchu nie pomagało. Nadal miałem wrażenie, że żeby nie wiem, co złego robiła, powinienem wziąć ją w ramiona i wynieść stąd jak najdalej, a potem dać wypłakać się w swój rękaw nawet, jeśli chciałaby mnie przy tym zabić.
- Masz do czynienia z zawodowym uległym z wieloletnim stażem. Jakbyś był na więcej niż jednej sesji u państwa Rawlinson to sam umaiłbyś zrobić porządny węzeł. - Odgryzł się najwyraźniej kończąc swoją pracę. - Jak przetransportujemy ją na zewnątrz?
- To zależy, czy znalazłeś wyjście. - Odparłem przewieszając ją sobie przez ramię. Wiła się i próbowała gryźć, ale całe szczęście Al-Kadi naprawdę umiał ją unieruchomić.
- To zależy, co rozumiesz przez słowo wyjście. - Mruknął wymijająco a ja posłałem mu zniecierpliwione spojrzenie orientując się dopiero po chwili, że przez tę ciemność i tak nie może tego zobaczyć. - Jeżeli wyjście oznacza zatłoczoną alejkę prowadzącą do klubu ze striptizem, to jej nie znalazłem. Ale jeśli przez wyjście rozumiesz metalowe drzwi zamknięte na trzy spusty, to jestem w stanie cię do nich zaprowadzić! - Zakończył dobitnie a ja tylko wywróciłem oczami i poprawiłem nadal protestującą za moimi plecami Evę.
- Nie gadaj, tylko prowadź. - Poleciłem tracąc powoli cierpliwość. Nos nadal bolał i miałem nadzieję, że ci na górze radzą sobie lepiej od nas.
Amir skierował światło latarki na lewo, zaraz obok trupa z raną po postrzale tuż nad okiem. Eva musiała go zauważyć, bo przerwała na chwile swoje protesty i zaczęła śmiać się jak mała dziewczynka. Wdrapanie się po schodach podczas kiedy ona wyrywała się krzycząc przy tym najróżniejsze wyzwiska było nie lada wyczynem, ale w końcu stanąłem przed metalowymi drzwiami. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu czegoś, co pomogłoby nam się stamtąd wydostać, ale nic takiego nie zauważyłem. Zaniosłem się jedynie kaszlem, bo coraz trudniej było mi oddychać.
- Potrzeba kodu. Bez prądu automatycznie się zatrzaskują. - Stwierdził Al-Kadi oglądając urządzenie umieszczone przy drzwiach. Zasłonił sobie usta koszulką najwyraźniej chcąc ograniczyć wdychanie dymu z pożaru.
- Jak myślisz, jest tam ktoś jeszcze? - Zapytałem opierając się czołem o ścianę. Zmęczenie dawało mi się we znaki a szamocząca się Eva niczego nie ułatwiała.
- Musi być, nie zostawiliby nas. Poza tym pożar wybuchł na tyłach domu i może zdążyli już zacząć go gasić. Odsuń się. - Poprosił.
Odsunąłem się dwa kroki do tyłu przyglądając się, jak wyjmuje zza kurtki pistolet i zaczyna strzelać w drzwi w kilkusekundowych odstępach, aż do opróżnienia magazynku.
- Weź mój. - sięgnąłem do kieszeni spodni, ale on tylko machnął ręką.
- Nie możemy zostać bez broni... - Zamyślił się i zaczął chodzić w kółko. Ponownie zaniosłem się kaszlem, czując jak płuca wypełnia coś ciężkiego i duszącego.
- Mogę... Mogę spróbować połączyć się jakoś z chłopakami... - Podsunąłem. Co prawda już w tunelach tego próbowałem, ale najwyraźniej obaj byli za daleko.
Zamknąłem oczy i spróbowałem odsunąć od siebie wszystkie niepotrzebne myśli skupiając się jedynie na Domeinie i Xanderze. Powoli przestawałem zwracać uwagę na próbującą się oswobodzić Evę, ale trujący dym nie dał o sobie tak łatwo zapomnieć. Odkaszlnąłem i splunąłem czymś gorzkim na podłogę.
- Tak się kurwa nie da! - Warknąłem spoglądając na kumpla.
Przeczesał ręką włosy i podszedł do mnie uważając przy tym, żeby nie oberwać kopniaka od Evy, która chyba jako jedyna z nas nadal nie traciła energii. Swoją drogą do niej też zaczynałem już powoli tracić cierpliwość.
- Więc pozyskaj energię ode mnie. - Powiedział patrząc mi prosto w oczy. - Potrafisz to zrobić. -  Przez chwilę byłem w szoku, że w ogóle mógł zaproponować coś takiego.
- Ale robiłem to obcym ludziom! - Starałem się krzyknąć, ale z moich ust wydobył się tylko jakiś skrzek. - Nie zrobię ci tego!
- Nie mamy innego wyjścia, Cam. A ja ci ufam. - Kiwnął ponaglająco głową.
Przełknąłem głośno ślinę, hamując ponowny atak kaszlu i koncentrując się na pozyskaniu energii od Amira. Nie ukrywam, że było dużo prościej, kiedy moja ofiara sama mi ją oferowała. Przez tyle lat poznałem już swoje zdolności na tyle, żeby móc wykorzystać je w jak największym stopniu. Teoretycznie mógłbym wyssać z niego całe siły życiowe, ale wymagało to większego skupienia niż to, na które stać było mnie w tamtej chwili. Poza tym, chciałem od niego tylko tyle, ile naprawdę było mi niezbędne. Problem jednak polegał na tym, że podczas gdy rozpoczęcie całego procesu było niezwykle proste, to jego zatrzymanie wymagało sporego wysiłku. Próbowałem powoli wycofać się z jego umysłu, bo gdybym zrobił to zbyt gwałtownie, mogłoby odbić się to później na jego psychice. Kiedy tylko poczułem że łącząca nas nić pęka, Al-Kadi osunął się na kolana, a ja sam byłem prze chwilę bliski upadku. Posadziłem Evę na ziemi a ta zapatrzyła się w stronę schodów.
- Chcieli mnie zgwałcić. - Syknęła nienaturalnym tonem. Przechyliła głowę i uśmiechnęła się ukazując zakrwawione zęby. W tamtej chwili żałowałem, że mogłem to zobaczyć w nikłym świetle latarki upuszczonej przez Amira. - Zgwałcić mnie... - Powtórzyła jakby sama do siebie. - Wiesz co? Zajebiście było patrzeć, jak zdychają... - Szepnęła patrząc na mnie.
Przez moment wydawała mi się jeszcze bardziej przerażająca, ale starałem się nie brać do siebie jej słów tłumacząc sobie, że to wszystko przez przemianę. Przestałem zwracać na nią uwagę, kiedy zaczęła nucić coś sobie pod nosem i popatrzyłem na Amira, który powoli zbierał się z podłogi. Nie tracąc czasu ponownie spróbowałem nawiązać jakiś kontakt z którymś z chłopaków. Tym razem nawet dym mi nie przeszkadzał i po jakimś czasie zacząłem słyszeć delikatne szmery. Domein najwyraźniej też próbował się ze mną skontaktować, ale coś przeszkadzało nam w łączności. Osunąłem się na ziemię z nadzieją, że to wystarczy, żeby udało im się nas odnaleźć. Z minuty na minutę coraz lepiej jednak słyszałem obu braci i byłem już pewny, że po nas idą. Amir siedział pod ścianą chowając twarz w dłoniach i oddychając ciężko. Przynajmniej nie stracił przytomności, bo to oznaczałoby, że jest kiepsko. Chwilę później rozległy się krzyki i potężny huk. Ktoś wyrwał resztki drzwi z zawiasów i w kłębach dymu dostrzegłem Xnadera, Chrisa, Domeina i Cody'ego. Cała czwórka wpadła do środa, a mój młodszy braciszek natychmiast pochylił się nade mną z maską przeciwgazową. Xander i Chris zbiegli po schodach ale Domi natychmiast pośpieszył mi z wyjaśnieniami.
- Kieran mówi, że tam może być jakaś kobieta w ciąży. - Szepnął pomagając mi wstać.
Podszedł do Evy biorąc się pod boki jakby nie wiedział, co konkretnie ma z nią zrobić. Po chwili Przerzucił ją sobie przez ramię tak, jak ja wcześniej i nie zwracając uwagi na przekleństwa, jakimi zaczęła go obrzucać, ruszył z nią w stronę wyjścia. Wszędzie pełno było dymu i idąc dwa kroki za Cody'm prawie go nie widziałem. Na zewnątrz wcale nie było lepiej. Przez chwilę się czułem jak podczas nalotu policji na jeden z naszych domów parę lat temu. Wtedy też wszędzie pełno było czerwono niebieskich świateł policyjnych i z każdej strony słychać było strzały. Nie wiem, w której chwili Evie udało się wyswobodzić jedną rękę i zacząć dusić Domeina, ale nie potrafiłem zrobić nic, oprócz stania jak kołek i patrzenia, jak podbiega do niej Nicholas i bez cienia delikatności wbija jej igłę w szyję i wstrzykuje jakąś przezroczystą substancję. Naprawdę miałem ochotę go wtedy uderzyć za to, że tak ją potraktował, ale ona wtedy nie była sobą. W tym szale prawdopodobnie nawet nie czuła ukłucia. Prawda była taka, że byłem bezsilny i musiałem zdać się na umiejętności Bell'a.
Ktoś do mnie podszedł i zaprowadził do jednej z karetek, gdzie jakaś młoda kobieta zaczęła oczyszczać mi zadraśnięcie na ręce. Obok ktoś inny zajmował się jakimś małym rozpłakanym chłopcem z zadrapanym noskiem. Dziecko wyciągało rączki chyba po to, żeby ktoś wziął je na ręce, ale sanitariusze mieli za dużo pracy, żeby poświęcić mu więcej uwagi niż tyle, ile rzeczywiście konieczne. Popatrzyłem na chłopca z realnym współczuciem, kiedy dotarło do mnie, że prawdopodobnie nie ma na świecie kogoś, kto by je chciał i kochał tak, jak na to zasługiwało.
Brunetka sprawnie opatrzyła mi ranę i po chwili, z zabandażowaną od nadgarstka aż po łokieć ręką podszedłem do zapłakanego malca i wziąłem go na ręce. Przyczepił się rączkami do mojej bluzy niczym mały kotek. Przykryłem go kocem, na którym chłopiec wcześniej siedział i słysząc ogromny huk zrobiłem krok w stronę wyjścia z karetki, żeby zobaczyć jak dach domu zawala się a wraz z jedną ze ścian a w powietrzu unosi się coraz więcej dymu i żaru. Jeden ze strażaków pomagał Chrisowi prowadzić trzymającą się za brzuch młodą dziewczynę. Zacząłem rozglądać się dookoła w poszukiwaniu znajomej twarzy brata, a potem przytulając mocniej przestającego płakać chłopca spróbowałem jakoś dostać się do umysłu Xandera, niestety z marnym skutkiem. Wtedy jeszcze tłumaczyłem to sobie zmęczeniem, nie dopuszczając do siebie myśli o tragedii, która niezaprzeczalnie się wydarzyła.   
Hej :) Tytuł tyczy się chyba do Evy, a gif... Same wiecie.  Przyznam, że dopiero dzisiaj kończyłam ten rozdział i nie było żadnego sposobu, żeby bardziej go wydłużyć. Jedna z czytelniczek pisała, że mam nie zabijać Rocket... Więc po tym rozdziale już chyba się domyślicie, kogo postanowiłam się pozbyć :) A co do samego rozdziału, to sama nie wiem, co o nim myśleć... Wydaje mi się, że jest kiepski. Może nie beznadziejny, ale kiepski. No i podpowiem, że koniec już bardzo blisko. Wytrzymajcie ze mną jeszcze trochę :) I teraz się zastanawiam, czy robienie kolejnej części to rzeczywiście dobry pomysł... Tak czy owak piszcie, co myślicie :) A błędy poprawię w wolnej chwili. 
Buziaki! :*