Z perspektywy Camerona
Na twarzy dziewczyny
powoli wykwitał coraz szerszy uśmiech. Z ozu ciekły jej łzy a ona
mimo wszystko uśmiechała się, sprawiając wrażenie psychicznie
chorej. Po chwili wręcz parsknęła śmiechem i przyłożyła
trzęsącą się dłoń do ust. Odwróciła twarz i spojrzała w
jakiś punkt poza moim polem widzenia.
- Twierdził, że to tylko
rutynowa akcja, jak każda inna. - Szepnęła w końcu tak, że ledwo
mogłem ją usłyszeć. - Powinnam być na to w jakiś sposób
przygotowana, no nie? - Wróciła wzrokiem z powrotem do mnie i
prychnęła jakby z wyrzutem. - Przygotowana na to, że z jednej z
takich akcji może nie wrócić. Przecież to normalne w tym
zawodzie. Więc czemu czuję jakby jakaś wielka gula rosła wewnątrz
mnie, chcąc uniemożliwić oddychanie? - Zapytała przechylając
głowę i patrząc mi w oczy, jakby w nich poszukiwała odpowiedzi. -
Przecież takie sytuacje zdarzają się codziennie, dlaczego więc
nie potrafię przyjąć tego faktu obojętnie? Do cholery, Cam,
dlaczego? - Dokończyła niemal krzycząc.
Stałem tam jak ostatni
idiota, niezdolny jakkolwiek jej pocieszyć. Może dlatego, że
poniekąd czułem to samo, co ona? Pustkę? Żal? Niewyobrażalną
złość i poczucie winy? Sam nie wiem.
Już się nie uśmiechała.
Po prostu płakała, chociaż tak bardzo chciała się opanować,
przywołać tą twardą Rocket, która gdzieś się zagubiła.
- Chodź, Rocky... -
Spojrzałem na Mię która najwyraźniej chciała objąć ją
ramieniem.
- Odpieprzcie się ode mnie
wszyscy! - Wrzasnęła blondynka odtrącając agentkę. - Przecież
właśnie tego chcieliście... - Warknęła szybko idąc w
stronę wyjścia ze skrzydła szpitalnego.
Mia przez chwilę stała
przede mną jak słup soli, patrząc na mnie szklanymi oczami, po
czym wytarła je szybko rękawem i ruszyła za Rocket.
Odwróciłem się chcąc
jak najszybciej znaleźć się u siebie, z dala od wszystkich, gdzie
wreszcie będę mógł uwolnić swoje emocje. Bez świadków. Bez
spojrzeń obcych ludzi cieszących się porażką mojego brata.
Zamiast jednak na drzwi wyjściowe, mój wzrok natrafił na
przeszklone drzwi do ostatniej z sal, gdzie na łóżku siedziała
doskonale znana mi dziewczyna w białej koszuli, w towarzystwie dwóch
mężczyzn. Moja siostra patrzyła prosto na mnie, ignorując
lekarza, który najwyraźniej o coś ją pytał. Podszedłem do sali
i wyciągnąłem rękę w stronę klamki, jednak została ona
zatrzymana przez postawnego mężczyznę w kamizelce kuloodpornej.
- Tam nie można wchodzić. - Poinformował mnie sucho. Spojrzałem jeszcze raz na Chanell, która
tępo mi się przyglądała.
- Nie rozumiesz... Ja muszę
tam wejść. To moja siostra... - Mówiłem nadal mierząc wzrokiem
moją małą siostrzyczkę wyglądającą na szczerze przerażoną.
W chwili, w której to
powiedziałem lekarz będący z nią w sali odwrócił się i
spojrzał na mnie znad okularów. Był to ten sam starszy mężczyzna
który kilka tygodni wcześniej operował Trevora. Ruszył w kierunku
drzwi które po chwili otworzył, mierząc wzrokiem kolejno strażnika
i mnie.
- Porozmawiajmy. - Zaczął
w końcu odciągając mnie na bok. Nie rozumiałem, czego mogą
chcieć od Chanell, więc od razu posłałem mu pełne
zniecierpliwienia spojrzenie. Jeżeli to miał być jakiś głupi
żart, albo przekręt ze strony agencji, to nie miałem najmniejszego
zamiaru go tolerować.
- Czego od niej chcecie? -
Zapytałem trochę zbyt ostro. Lekarz zdjął okulary i zaczął
masować się dłonią po skroniach. Odniosłem wrażenie, że
zastanawiał się jak przekazać mi jakąś wyjątkowo trudną
informację. Po niespełna minucie mogłem się przekonać, że
miałem rację.
- Twoja siostra została
aresztowana za współpracę z Zackiem. Była jego szpiegiem. -
Powiedział w końcu, spoglądając mi w oczy. Gdyby nie poprzednie
wydarzenia, od razu pewnie bym go wyśmiał i pogratulował dobrego
dowcipu, ale w tamtej chwili sam nie wiedziałem, co mam o tym
myśleć. Oczywiście, nie miałem zamiaru uwierzyć mu tak od razu i
mężczyzna chyba doskonale o tym wiedział. - Nie żartuję,
Cameron. Ona jest niezrównoważona psychicznie...
- To niemożliwe. -
Przerwałem mu odwracając wzrok w jej stronę. Nadal na mnie
patrzyła jakby chciała żebym ją stamtąd zabrał. I naprawdę
przez chwilę chciałem to zrobić.
- Trzy godziny temu
próbowała popełnić samobójstwo. Ona potrzebuje leczenia...
- Chcę się z nią
zobaczyć. - Przerwałem mu znowu. Miałem dość tego gadania. Mojej
siostrze nic nie było i na pewno nie spoufaliłaby się z kimś
takim, jak Marshal.
- Nie sądzę, żeby to był
dobry pomysł. Z resztą Trevor dzwonił już po Laylę. Cameron, ty
masz teraz ważniejsze problemy, a Chanell jest w dobrych rękach.
Zaufaj nam, chociaż raz. - Poprosił łapiąc mnie za ramię.
Co miałem zrobić? Tak po
prostu się z tym zgodzić? Uwierzyć, że moja mała siostrzyczka
jest chora psychicznie i potrzebuje leczenia? Że sprzymierzyła by
się z Zackiem? Niby po co? Jedyny powód, jaki przychodził mi na
myśl to jakaś ukryta nienawiść do mnie, bo przecież miała
pieniądze, więc dla nich chyba nie byłaby w stanie zrobić czegoś
takiego. Ale lekarz nie wyglądał mi na żartownisia, natomiast
byłem przekonany, że jest w stanie doskonale stwierdzić, czy moja
siostra rzeczywiście jest tak, jak mówił niezrównoważona
psychicznie.
I zrobiłem to, czego
teoretycznie nie powinienem. Zaufałem. Nie zadawałem żadnych
pytań. Bez sprzeciwu przyjąłem to do siebie. Po prostu byłem już zmęczony. Przytłaczało mnie to wszystko i nie miałem siły ani ochoty z nikim o nic się spierać. Prawdę mówiąc
chciałem, żeby już było po wszystkim.
- Mimo wszystko będę
chciał z nią potem porozmawiać. - Powiedziałem w końcu,
resztkami sił zmuszając się do opanowania. Lekarz pokiwał głową
ze zrozumieniem i spojrzał w kierunku Chanell.
Nie czekałem na odpowiedź
i ruszyłem do wyjścia nadal zastanawiając się nad tym
wszystkim. Prawie nie zauważyłem, że podąża za mną Robert. Na
szczęście nic nie mówił. Nie miałem ochoty gadać z kimkolwiek.
Dopiero kiedy znaleźliśmy się pod drzwiami naszego tymczasowego
mieszkania, wyjawiłem mu to, o czym myślałem przez całą drogę.
- Mogłeś mnie nie
powstrzymywać. Gdybym nawet go nie uratował, to może sam bym
zginął. - Miałem wrażenie, że mówię to sam do siebie. W ogóle
nie odpowiedział, czego zresztą nawet nie oczekiwałem. Chciałem
już zamknąć za sobą drzwi, kiedy wysunął na przód stopę,
uniemożliwiając mi to.
- Jest mi przykro z powodu
tego, co się stało. Ale chcę... Chcę, żebyś wiedział, że
sprawiedliwość nie zawsze jest satysfakcjonująca. - Wyszeptał
patrząc prosto na mnie i sam zatrzasnął za sobą drzwi.
Nie chciałem nawet
zastanawiać się nad jego słowami. Widząc śpiącą w moim łóżku
po lewej Isobell i Domeina robiącego to samo w drugim, wszedłem
szybko do łazienki. Zdjąłem bluzę i koszulkę i zrzuciłem je na
podłogę. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze. To zabawne, ale
nawet ktoś taki jak ja, będąc niewyspanym, zmęczonym i po prostu
nieszczęśliwym jest średnio atrakcyjny. Sięgnąłem do kieszeni
po czarny telefon i wybrałem numer taty. Nie zapowiadało się na
lekką rozmowę, ale wcześniej czy później ktoś ją musiał
odbyć.
- No! Nareszcie mój syn
sobie o mnie przypomniał! - Niemal krzyknął do słuchawki a w tle
dało się słyszeć głosy Elizabeth i cioci Lucindy.
- Tato, muszę ci coś
powiedzieć... - Zacząłem, zastanawiając się jednocześnie, jak
delikatnie mu przekazać, że jego syn nie żyje a chora umysłowo
córka jest podejrzana o szpiegostwo.
- O mój Boże... Eva jest
w ciąży? - Szepnął z przerażeniem a ja mimowolnie słabo się
uśmiechnąłem.
- Nie, nie! Nic z tych
rzeczy! - Zaprzeczyłem natychmiast, słysząc czyjeś siarczyste
przekleństwa. - Chodzi o Xandera...
- Jednak zrobił sobie ten
kolczyk w penisie? Naprawdę, ten dzieciak już sam nie wie, co ma ze
sobą zrobić... - Warknął z ironią.
- Nie, tato! Daj mi
skończyć! - Uniosłem się, tracąc powoli cierpliwość.
Zapomniałem, że z moim ojcem jest chwilami gorzej niż z małym
dzieckiem. - Przepraszam. Po prostu... To poważna sprawa. Możemy
pogadać sami? - Zapytałem mając na myśli Elizabeth i ciotkę
Luci. Tata tylko westchnął ciężko, ale po chwili głosy ucichły
a w słuchawce nastała nieprzyjemna cisza.
- Stało się coś? -
Zapytał w końcu. - Tylko nie próbuj wciskać mi jakichś bajek... -
Wyobraziłem go sobie jak rozsiada się na fotelu w swojej sypialni i
patrzy przez okno na wodospad.
- Złapaliśmy Zacka, tato.
I Eva wybuchła, i próbowała mnie zabić. Powstrzymaliśmy ją, ale
Xander wszedł do tego budynku i wybuchł pożar... - Wyrzucałem z
siebie bez ładu i składu, ale miałem pewność, że on i tak
będzie potrafił ułożyć z tego chronologiczną całość. - Nie
zdołałem go uratować. Nie pomogłem mu w żaden sposób, tato. - Całkowicie straciłem kontrolę nad sobą.
Zdawałem sobie sprawę,
że śmierć mojego brata po części była moją winą, bo nie
potrafiłem mu pomóc. Trzymałem drżącą dłonią aparat przy
uchu, siedząc na podłodze i opierając się plecami o zimne
kafelki. A on uparcie milczał. Są chwile, kiedy człowiek woli być
zdrowo opieprzony niż pocieszany i usprawiedliwiany. Kiedy wszyscy
dookoła usilnie próbują wmówić, że nie zawalił sprawy mówiąc
jedynie, że nie miał wpływu na to, co się stanie. Takiego
zdrowego opieprzu w tamtej chwili oczekiwałem chyba od mojego ojca.
Wycierałem łzy napływające mi do oczu marząc, żeby w końcu
wytknął mi, że pozwoliłem bratu zginąć, jednocześnie
pozwalając mi upaść na samo dno. W jakiś sposób byłbym tym
usatysfakcjonowany. Na pewno bym cierpiał, ale to byłby pozytywny
ból. Taki, który z pewnością należałby mi się. Ale mój ojciec
nie potrafiłby mi tego powiedzieć nawet, gdyby rzeczywiście tak
sądził. Doskonale o tym wiedziałem. Zawsze był dla mnie zbyt
pobłażliwy i wszyscy dookoła mu to powtarzali. Może on widział
we mnie kogoś więcej. Kogoś, kim z pewnością nie miałem prawa
być.
- To już pewne, że nie
żyje? - Zapytał po tych ciągnących się w nieskończoność
minutach ciszy podczas których słychać było tylko moje pociąganie
nosem.
- Chyba tak. Mają robić
jakieś badania tożsamości, ale chyba tak. - Wydusiłem z siebie w
końcu. O dziwo mój głos zabrzmiał pewnie, jakbym nie przeżywał
właśnie jednej z największych tragedii jakie mogły mi się
przydarzyć. - Przepraszam. - Wyszeptałem mimo wszystko niezdolny,
żeby wypowiedzieć coś więcej i znowu się nie rozmazać.
- Za co? - Zapytał, ale w
jego głosie nie słychać było żadnego zdziwienia, czy
niezrozumienia. On dokładnie wiedział, co sobie zarzucam. A ja nie
mogłem znieść, że zaraz zacznie robić to samo, co inni, czyli
mnie usprawiedliwiać. Tym bardziej, że przecież to dla jego syna
pozwoliłem umrzeć. - Nic nie dzieje się bez przyczyny, Cami. Twój
brat wiedział, na co się pisze uciekając z więzienia. Zdawał
sobie sprawę, że zostając liderem największej kilki rządzącej
Kalifornią, Nevadą i Nowym Jorkiem podpisuje na siebie wyrok
śmierci. On wiedział, że to jest droga na szczyt i jeśli z niej
spadnie, to już nie wstanie. A ty trwałeś przy nim prawie od
samego początku. Siedziałeś nad nim całymi nocami, kiedy po
wypadku był w szpitalu i dałeś się złapać policji wiedząc, że
to może być również twój koniec. Wbrew temu co myślisz, to ani
ty, ani Domein nie macie sobie nic do zarzucenia. Nie możesz się
obwiniać, a wręcz przeciwnie. Bo w dużym stopniu przyczyniłeś
się do tego, że zaszedł tak daleko. - Rzekł ze stoickim spokojem.
Mogłem tylko się
domyślać, co teraz dzieje się w jego głowie. Ale on w
przeciwieństwie do mnie nie unosił się płaczem. Tak samo jak ja
wiedział, że nie może sobie na to pozwolić, ale dla mnie było to
za dużo.
- Więc co mam teraz
zrobić? - Szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. Milczał
przez dłuższą chwilę i miałem dziwne wrażenie, że się
uśmiecha.
- Na pewno nie siedzieć w
łazience i ryczeć, jakby cię właśnie ktoś zgwałcił. - Odparł
a ja chcąc, nie chcąc musiałem się uśmiechnąć i po raz enty
otarłem cieknącą mi po policzku łzę. - Musisz wziąć się w
garść bo tego teraz ludzie od ciebie oczekują. Z pewnością
będzie to trudne, zwłaszcza na początku, ale twoi przyjaciele
muszą widzieć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie
możesz się poddać, bo zrobią to samo a tobie nie wolno do tego
dopuścić, zrozumiano? - Pouczał mnie niczym małego chłopca.
Poniekąd było mi lepiej po tej rozmowie mimo że bez wątpienia nie
takich słów się spodziewałem.
- Tato, jest jeszcze
coś... - Zacząłem mając tylko nadzieję, że nie będzie próbował
mi przerywać.
- Wiem o Chanell. Layla już
do mnie dzwoniła... - Urwał na moment a ja podniosłem się przez
ten czas i popatrzyłem na swoją zmęczoną twarz odbijającą się
w lustrze. - Przyjedziemy po nią jutro. I tak mieliśmy was
odwiedzić, a teraz przynajmniej będzie okazja. - Zakończył.
- Dzięki tato. - Powiedziałem w końcu, opierając się o umywalkę. - Za wszystko. - Rzuciłem jeszcze na pożegnanie.
Wziąłem zimny prysznic z
nadzieją, że mnie to trochę otrzeźwi i chyba tak się stało, a
przynajmniej połowicznie. To zadziwiające, jak jedna rozmowa
potrafi postawić człowieka na nogi. Czułem się koszmarnie, to
fakt, ale musiałem przyznać ojcu rację. Ostatnie, na co mogłem
sobie pozwolić w tamtej chwili to załamanie. Zawsze do wszystkiego
podchodziłem zbyt emocjonalnie, ale przecież z jego śmiercią
zginęła tylko część mnie. Ta pozostała musiała jakoś sobie
poradzić i zacząć funkcjonować tak, jak należy. A na żałobę
będę miał mnóstwo czasu spędzając resztę życia w jakimś
wojskowym więzieniu. Jak to w ogóle brzmi?
Cicho zamykając za sobą
drzwi wszedłem z powrotem do pokoju w którym nic się nie zmieniło
poza tym, że Isy zsunęła z siebie prawie całą kołdrę i leżała
zwinięta w kłębek. Przykryłem ją a ona złapała pościel w rękę
i przekręciła się na drugi bok, mrucząc coś pod nosem. Trochę
czasu zajęło mi żeby się przyzwyczaić, że ją odzyskałem. To
jeden z nielicznych plusów jakie przyniosły ostatnie wydarzenia i
czasami nadal zastanawiałem się, czy przypadkiem sobie tego
wszystkiego nie zmyśliłem.
Położyłem się obok
Domeina na którego najwyraźniej nadal działały środki
uspokajające, bo spał jak kamień. Nie miałem pojęcia, jak on
zareaguje na to wszystko, ale byłem pewien, że będzie umiał
kamuflować się lepiej ode mnie. W przeciwieństwie do mnie
doskonale wiedział, jak nie zwracać na siebie uwagi. Myślałem, że
po tym wszystkim nie będę mógł zasnąć, ale najwyraźniej byłem
zbyt zmęczony i wystarczyło kilka minut, żebym na dobre odpłynął.
Siedziałem w kuchni mając
przed sobą talerz pełen kanapek, które pewnie w innych
okolicznościach wyglądałyby całkiem apetycznie, jednak nie w
głowie było mi żarcie. Słońce za oknami powoli wstawało a ja
przed godziną dostałem wiadomość, że przywieźli ciała i będą
robić te pieprzone badania tożsamości. Powinienem tam iść i
jakoś się tym zainteresować, ale odwlekałem to na wszystkie
możliwe sposoby. Wcale nie miałam ochoty zobaczyć świstka
świadczącego o tym, że Xander rzeczywiście jest martwy i
pogrzebać resztki mojej nadziei. Złudnej, aczkolwiek chyba jako
jedynej trzymającej mnie przy zdrowych zmysłach. Na przeciwko mnie
siedział Cody i w niesamowitym skupieniu przyglądał się obudowie
swojego telefonu. Niczego nie ułatwiał dziwny szum który słychać
było już od dobrych paru minut. Na początku myślałem, że to
tylko tymczasowe, ale kiedy po kilku minutach się nasiliło, stało
się naprawdę irytujące.
- Co tak kurewsko szumi? -
Warknąłem w końcu a wyrwany z zamyślenia Cody aż się wzdrygnął.
- Co takiego?
- Pytam, co tak szumi, bo
mnie to wkurwia! - Powtórzyłem się odsuwając od siebie talerz i
wstając, żeby wyjrzeć za okno.
- Nic nie szumi... - Mruknął
Franco przyglądając mi się badawczo. Na boisku rzeczywiście nie
widać było żadnych śladów remontu ani niczego innego, co mogłoby
powodować taki odgłos. - Cameron... Z której strony konkretnie
dochodzi ten odgłos? - Zapytał.
Miałem ochotę go
skrzyczeć, bo przecież trzeba było być kompletnym idiotą żeby
tego nie słyszeć, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że sam nie
potrafię stwierdzić, skąd konkretnie dochodzi. Nie minęła minuta
a szum zmienił się wręcz w łomotanie, sprawiając okropny ból
głowy. Ból, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bo doskonale
wiedziałem, co to oznacza. Fakt, że najpierw pojawiło się
niedowierzanie, bo przecież to niemożliwe, ale później wszystko
wydawało się już jasne. Spojrzałem na Franca z uśmiechem małego
chłopca, który właśnie dostał wymarzony prezent na święta.
- Cameron... Zaczynam się
ciebie bać... - Powiedział podnosząc się z krzesła.
- I słusznie. - Odparłem
rozradowany.
Łomotanie w głowie
odbierało mi już prawie możliwość logicznego myślenia, ale mimo
wszystko pognałem w stronę schodów na których dogoniłem
pędzącego do wyjścia Domeina. W tamtym momencie nie obchodziły
mnie słowa Farella mówiące, że nie wolno mi wychodzić poza
budynek agencji.
Wypadliśmy na dwór i
przecinając trawnik gnaliśmy w stronę głównej bramy, przed którą
stał stary, czerwony Mustang, zatrzymywany przez ochroniarzy.
- Mógłby mi ktoś
wyjaśnić, dlaczego nie chcą mnie wpuścić? - Zza rogu wyszedł
rozwścieczony Xander.
Chyba był całkowicie zaskoczony tym, że
objąłem go niczym małe dziecko, ale nie dbałem o to. On żył.
Żył, a ja w tamtej chwili nie chciałem niczego więcej.
O Domeinie mało, więc macie go chociaż na gifie :) Jak widać prawie nikt nie dał się nabrać na śmierć Xandera...Czyżbym była mało przekonywująca? Rozdział jest krótki, ale za to następny będzie dużo dłuższy, chyba już przedostatni (chyba, że w międzyczasie znowu coś wymyślę, co może się zdarzyć). W ogóle to ten rozdział wyszedł mi tak średnio i są chyba tylko dwa fragmenty, które mogę uznać za naprawdę udane, ale opinię pozostawiam wam.
mogą zdarzać się błędy, bo sprawdzałam tylko pobieżnie.
Pozdrawiam :*