poniedziałek, 18 maja 2015

"Nie boję się śmier­ci. Żal mi tyl­ko roz­sta­nia z bliskimi."

Z perspektywy Camerona
Miałem wrażenie, że całą wieczność patrzę na niszczony przez ogień budynek. Strażacy sprawnie radzili sobie z żywiołem a nadal trzymające się mnie rączkami dziecko przestało płakać i również wpatrywało się w płomienie, niczym zahipnotyzowane. Wtedy jeszcze nie całkowicie docierało do mnie, że mój brat mógł tam zginąć. Nie myślałem ani o nim, ani nawet o Evie. Właściwie, to miałem całkowitą pustkę w głowie i gapiłem się jedynie w ogień pragnąc, żeby ta chwila trwała wiecznie. Żeby okazało się, że Xander jakimś cudem uniknął śmierci a stan psychiczny Evy nie jest aż tak koszmarny, jak przypuszczałem. Że wszyscy są cali i zdrowi a na Zacku będę mógł się odegrać tak, jak to sobie zaplanowałem i we właściwy sposób odwdzięczę się za to, co zrobił. Żebym nie musiał martwić się tym, że kiedy już go aresztują, to automatycznie przestaniemy być w agencji potrzebni i wsadzą nas za kratki a ja nie będę miał nawet szansy żeby na nowo zbudować więzi, jakie mogłyby łączyć mnie z Isobell. Wszystko wydawało się kończyć, ale ja wcale nie miałem ochoty wykonywać choćby najmniejszego ruchu. Nie, kiedy czułem, że wszystko zaczyna lekko się chwiać i przy najdrobniejszym podmuchu wiatru może runąć, wyrządzając przy tym ogromne szkody. Nawet nie zauważyłem, że do karetki ktoś wszedł i najwyraźniej czegoś ode mnie chciał.
- ... Także może pan już iść. - Popatrzyłem zdezorientowany na nieco ponad dwudziestoletnią dziewczynę w okularach, która najwyraźniej chciała wziąć ode mnie małego, uśmiechając się przy tym serdecznie, co wydało mi się trochę nie na miejscu.
Oddałem jej dziecko uważając, żeby nie zrobić mu krzywdy i delikatnie odczepiając jego rączki od swojej bluzy. Dotykanie takiego małego człowieczka było czymś dziwnym, a przecież Isobell zajmowałem się właściwie odkąd tylko się urodziła. Mimo wszystko wydało mi się to bardzo odległe, kiedy zacząłem to wspominać. Może dlatego, że to tej pory starałem się zatrzeć po niej wszelki ślad. Jakby w ogóle nie istniała. Tak było prościej, niż żyć palącymi wspomnieniami o niej.
Chłodny wiatr owiewający mi plecy otrzeźwił mnie nieco, kiedy wysiadłem z ambulansu i przez chwilę jak ostatni dureń zacząłem rozglądać się dookoła. Dopiero wtedy to do mnie dotarło. Mój brat był gdzieś tam w tym ogniu. Miałem wrażenie, że minęła cała wieczność aż doszedłem do tego wniosku a w rzeczywistości nie minęły nawet cztery minuty od zawalenia dachu. Instynktownie ruszyłem w stronę domu, mijając po drodze basen pełen najróżniejszych śmieci. Z tej odległości zagrożenie wydawało się dużo większe, ale mnie to wtedy nie obchodziło. Liczyło się tylko to, że on gdzieś tam jest i być może już wkrótce zostanie spalony żywcem. On nie pozwoliłby mi tam zginąć.
Ktoś jednak musiał mnie zobaczyć, bo podbiegł do mnie jakiś mężczyzna w stroju strażackim krzycząc, żebym stąd poszedł, bo jest niebezpiecznie. Nie zastanawiając się uderzyłem go w brzuch tak, że osunął się na kolana i przyśpieszyłem, zasłaniając usta i nos rękawem bluzy. Nie obchodziło mnie, że jest niebezpiecznie. Prawdę powiedziawszy miałem to gdzieś, dopóki on był zagrożony. Najwyraźniej zauważył mnie ktoś poza tym strażakiem, ponieważ w smugach dymu dostrzegłem idących w moją stronę kilku kolesi. Byli blisko i zaczęli coś do mnie krzyczeć, ale ja jak to mam w zwyczaju na agresję zareagowałem agresją i zacząłem ich bić, co nie wymagało zbytniego skupienia i umiejętności.
Dopiero kiedy przed oczami przemknęła mi twarz Roberta i strzykawka w jego dłoni, wiedziałem, że mam kłopoty. Nie zdążyłem w porę zasłonić szyi tylko skrzywiłem się charakterystycznie, kiedy poczułem bolesne ukłucie a potem znajomy stan który towarzyszył każdemu zastrzykowi z substancją blokującą zdolności. Jakby paraliż wewnętrzny. Człowiek przez moment nie może wydobyć z siebie słowa, a nawet wziąć oddechu, a wszystko zamazuje się przed oczami. Jakby ktoś powoli wysysał z niego duszę. I jest kompletnie bezbronny.
Nie pamiętam prawie nic poza ciemnością i dobiegającymi jakby z oddali krzykami. Wiem jeszcze, że zanim na dobre straciłem przytomność, posłałem Robertowi wyjątkowo mocny cios w twarz i miałem cichą nadzieję, iż pośle go na tamten świat.
Otworzenie później oczu wymagało sporo wysiłku, więc nie zrobiłem tego od razu. Dopiero, kiedy dotarło do mnie, co tak właściwie się stało, postanowiłem zetknąć się z brutalną rzeczywistością i rozchyliłem powieki. Niemal od razu tego pożałowałem, widząc nad sobą znienawidzoną od niedawna postać z napuchniętym policzkiem i okiem.
- Nawet nie próbuj się ruszać. - Warknął Robert mierząc mnie chłodnym spojrzeniem.
Zdążyłem się już zorientować, że byliśmy w wozie typu furgonetki policyjnej z drzwiami zamkniętymi prawdopodobnie od zewnątrz a ja siedziałem na ławce w kącie, oparty o ścianę z rękoma skutymi za plecami. I cholernie bolała mnie głowa.
- Rozkuj mnie. - Zignorowałem jego słowa pochylając się do przodu z powodu chwilowego nasilenia bólu.
- Nie ma mowy. - Odparł obojętnie. - Posłałeś czterech strażaków do szpitala. Jeden miał złamaną rękę, a drugi szczękę. Pozostali dwaj też byli nieźle poobijani. - Spojrzał na mnie bez cienia jakiejkolwiek uprzejmości.
Wywróciłem lekceważąco oczami, ale w rzeczywistości też byłem pod wrażeniem tego, co udało mi się zrobić podczas chwilowej utraty kontroli.
- Gdzie jedziemy? - Zapytałem starając się przybrać równie obojętny ton co Brown.
- Do agencji. Ale dla ciebie to tylko chwilowe. Dopełnimy formalności i jedziesz do więzienia wojskowego, do Teksasu. - Przez chwilę patrzyłem na niego, jakbym się przesłyszał i aż cofnąłem głowę na myśl o połączeniu wyrazów wojsko i więzienie. - Na twoim miejscu kombinowałbym, jak znaleźć trochę czasu żeby pożegnać się z córką i dziewczyną. - Kontynuował mój rozmówca niewzruszony.
- I to wszystko tylko dlatego, że pobiłem paru kolesi? - Zapytałem bo jakoś mi to do siebie nie pasowało.
- Nie, Cameron! To wszystko, bo aż pobiłeś kilku kolesi! O jeden raz za dużo! Przykro mi, że ktoś musi panować nad tobą, ale ty sam nie jesteś w stanie. - Nie powiem, dotknęło mnie to. Może dlatego, że ktoś w końcu miał odwagę powiedzieć to na głos. Ale jeszcze bardziej, że zachowywał się, jakby kompletnie nic się nie stało.
- On nie żyje... - Szepnąłem bardziej do siebie niż do niego. - Xander nie żyje, prawda? - Zwróciłem się już konkretnie do Roberta. Obserwowałem, jak chłód na jego twarzy zastępuje autentyczny smutek. To przecież było oczywiste, tylko że ja nie chciałem przyjąć tego do świadomości. Za wszelką cenę się przed tym broniłem, ale w rzeczywistości to była moja wina. - Pozwoliłem mu zginąć. - Wyszeptałem nie zwracając uwagi na to, że Brown na mnie patrzy. Miałem ochotę zwinąć się w kłębek niczym małe dziecko i zacząć płakać, ale jedyne co robiłem, to gapiłem się w przeciwległą ścianę. Zapadła cisza którą przerywał jedynie warkot silnika i czyjś szept. Nie wiem, ile upłynęło czasu zanim się zorientowałem, że to ja w kółko powtarzam te trzy słowa. Pozwoliłem mu zginąć.
- To nie prawda! - Dotarły do mnie w końcu słowa Roberta. - Nie mogłeś nic zrobić, Cam. Nikt z nas nie mógł. Poza tym może udało mu się jakoś wydostać, może żyje i jest właśnie w drodze do agencji. - Popatrzyłem na niego, kiedy wypowiadał ostatnie słowa, ale po jego minie stwierdziłem, że sam w to wątpi.
Ponownie zapatrzyłem się w ścianę próbując nawiązać z nim jakikolwiek kontakt. Już nawet nie chodziło o przekazanie czegoś konkretnego, ale o najmniejszy szmer świadczący o tym, że mojemu bratu nic nie jest. Że żyje.
- Nie słyszę go. - Wyszeptałem w końcu opierając głowę o ścianę furgonetki.
- Bo tymczasowo jesteś zablokowany. To tylko dlatego, Cam. A póki co masz mnóstwo innych zmartwień. - Przekonywał mnie chłopak. I to akurat była prawda. Nie mogłem ciągle się nad sobą użalać bo było mnóstwo spraw które trzeba było jeszcze dokończyć. A żałobą zajmę się, kiedy to wszystko się skończy i będę miał stuprocentową pewność, że Xander rzeczywiście nie żyje.
- Michael o tym wie? - Wskazałem na zapuchniętą twarz Browna.
- Nie, ale i tak się dowie. Musi, bo tamci mężczyźni będą upominali się o odszkodowanie.
- Rozkuj mnie. - Poprosiłem ponownie starając się, żeby nie brzmieć aż tak chłodno jak na początku.
- Mówiłem już, że nie mogę. Teraz idziemy do Michaela i jeśli zadecyduje, że nie stanowisz zagrożenia, to cię wypuszczę.
- A jeśli nie?
- To możesz czuć się oficjalnie aresztowany. - Odparł, kiedy ktoś z zewnątrz zaczął otwierać drzwi.
Teoretycznie nawet w stanie, w jakim się znajdowałem mógłbym jakoś dać Robertowi radę i przyznaję, że taka myśl przeszła mi przez głowę, ale to oznaczałoby narobienie sobie jeszcze większych kłopotów, a to nie było mi potrzebne. Ale, że udawanie grzecznego chłopca też wychodziło mi słabo, toteż już po kilku minutach zacząłem rzucać mu coraz bardziej zniecierpliwione spojrzenia. W końcu zapukał do drzwi gabinetu Farella i po usłyszeniu cichego proszę weszliśmy do środka. Dyrektor agencji z zaangażowaniem dyskutował właśnie z jakąś starszą kobietą która energicznie potrząsała głową, jednocześnie wskazując na trzymane przed sobą pliki kartek. Robert odkaszlnął sztucznie i dopiero wtedy Michael zaszczycił nas spojrzeniem. Przez chwilę zarówno on jak i jego towarzyszka gapili się na nas z głupimi minami i brakowało mi tylko cichego cykania świerszcza. Kobieta wymamrotała jakieś przeprosiny i chwytając swoje papiery, pośpiesznie wyszła z biura, zatrzaskując za sobą drzwi. Dopiero wtedy Michael jakby się ocknął i powoli wskazał na krzesła. Rozsiadłem się możliwie jak najwygodniej a starszy mężczyzna patrzył na zmianę to na mnie, to na Browna, odzyskując już na dobre panowanie nad sobą.
- Czy któryś zechce mi wyjaśnić, co to ma znaczyć? - Zapytał wskazując na podbite oko blondyna a ja naprawdę poczułem się jakbym miał znowu kilkanaście lat i siedział w pokoju dyrektora z innym dzieciakiem z którym się pobiłem. To było wręcz komiczne. Zerknąłem na towarzysza, ale on patrzył na mnie i uniósł brew jakby chciał zaznaczyć, że to ja się powinienem tłumaczyć.
- Trochę narozrabiałem. - Mruknąłem w końcu pod nosem.
- Trochę? - Powtórzył Farell z niedowierzaniem.
- Trochę bardziej, niż trochę. - Wzruszyłem ramionami a siedzący obok mnie blondyn westchnął ciężko.
- Pobiegł do płonącego budynku, kiedy zawalił się dach. Pobił strażaków próbujących go powstrzymać no i mnie. - Wyjaśnił za mnie a ja aż zazgrzytałem zębami ze złości.
- No dzięki. Więcej szczegółów nie pamiętasz? - Zapytałem nie żałując sobie sarkazmu.
- Owszem, pamiętam. Złamana szczęka i ręka, wstrząs mózgu i siniaki. - Odgryzł się.
Michael aż cofnął się na fotelu i wyglądał na szczerze złego, chyba na mnie. Wstał i zaczął przechadzać się po biurze aż w końcu spojrzał na mnie ale ja zrobiłem tylko skwaszoną minę.
- Robert, zostaw nas na chwilę samych. - Powiedział, odwracając się do nas tyłem i patrząc za okno.
Blondyn chciał chyba coś powiedzieć, ale darował sobie i nie patrząc na mnie ruszył ku wyjściu z ociąganiem. Drzwi zamknęły się za nim a ja wsłuchiwałem się w ciszę, jaka później zapadła.
- Powiedz mi, dlaczego za każdym razem kiedy już zaczyna się układać, ty musisz zachowywać się jak niewychowany rozkapryszony bachor? - Zapytał odwracając się i świdrując mnie wzrokiem. Był po prostu wściekły i w tamtej chwili po raz pierwszy mogłem to dobrze zaobserwować.
- Po pierwsze moja matka, prostytutka swoją drogą, zostawiła mnie jak miałem szesnaście lat a przed tym nie wykazywała mną zbytniego zainteresowania, więc nie możemy tu mówić o tym, że w jakikolwiek sposób zostałem przez nią wychowany. Wychowywałem się sam, a co za tym idzie robiłem co chciałem i tu możemy poruszyć kwestię rozkapryszenia. I dlaczego zachowuję się jak bachor? Bo mogę. - Syknąłem z najsłodszym uśmiechem na jaki tylko było mnie stać.
- Twój iloraz inteligencji jest bardzo duży, właściwie to aż niepokojąco i można by rzec, że jesteś geniuszem, a ja zastanawiam się, czy ty jesteś takim dobrym aktorem, czy ktoś po prostu dodał ci jedną cyferkę za dużo do wyniku? - Zapytał kąśliwie a ja uśmiechnąłem się jeszcze szerzej. Zapowiadało się na dłuższy wywód. - Myślisz, że dlaczego zaproponowałem tą współpracę? Bo w trakcie swoich rządów Margaret zamieniła agencję w istny burdel który się rozpada, bo organizacja w tej chwili przynosi większe szkody niż korzyści. Jedyny jej atut stanowi szkoła i to, że naprawdę uczy się w niej świetnych szpiegów, informatyków, lekarzy czy detektywów, którzy później wolą pracować dla innych organizacji, bo widzą, co się tu wyprawia. Zostają ci słabsi, których nie przyjęliby nigdzie indziej i dlatego to wszystko się sypie. Potrzebujemy ludzi doświadczonych i naprawdę znających się na swoim fachu. Ludzi takich jak wy. - Wskazał mnie palcem a ja mimowolnie chłonąłem wszystko to, co mówił. - Problem w tym, Cameron, że umiejętności to nie wszystko. Potrzeba też chociaż trochę samodyscypliny, której tobie niewątpliwie brakuje. Ja ciebie rozumiem. Rozumiem, że masz prawo nas nienawidzić za to, co ci zrobiliśmy. Rozumiem też, że możesz mieć na wszystko wyjebane myśląc, że przecież i tak cię wsadzimy bez względu na to, co zrobisz i na ile będziesz sobie pozwalał. A powiedz mi, czy nie próbowałeś patrzeć trochę poza to? - popatrzył na mnie. Może się domyślałam, co chce powiedzieć, ale nie chciałem tego do siebie dopuścić. - Tuż przed waszym przyjazdem odbyłem niemal godzinną rozmowę z Andreasem próbując go przekonać, że w praktyce współpraca z wami nie jest wcale taka trudna. Zapytał mnie o ciebie. I wiesz, co powiedziałem? Że się starasz. Że mimo swojego wybuchowego charakteru nie jest ciężko z tobą pracować. Ale po tym, co zrobiłeś wydaje mi się, że jest kompletnie na odwrót. I wiesz, co powinienem teraz zrobić? Zadzwonić do niego ponownie i polecić, żeby wysłał tu swoich ludzi, żeby cię zabrali. Ale tego nie zrobię. Już nie ze względu na ciebie, ale na twoich braci. Bo w przeciwieństwie do ciebie, oni na to nie zasługują. Zwłaszcza Xander bo wiem, że on w gruncie rzeczy nie jest zły, tylko robi to, co musi i czego od niego wymagają. Nieprawdaż? - Spojrzał na mnie a ta jego wściekłość gdzieś się ulotniła i teraz siedział przede mną znowu niezwykle opanowany tak, jak zawsze. Chociaż przyznaje, że po raz pierwszy widziałem go w takim stanie.
- Więc pana zawiodę, bo Xander prawdopodobnie nie żyje. - Rzekłem nie patrząc na niego, tylko na tytuły książek stojących na półce za nim. Dopiero po kilku sekundach, kiedy nie odpowiedział, spojrzałem mu prosto w oczy formułując w głowie to, co miałem mu wyjawić. - Od kiedy tylko pamiętam zawsze nadstawiał tyłka i za mnie i za młodego. Uważał, że tak powinien, bo jest najstarszy. Jak byliśmy młodsi to było łatwiej, bo byliśmy niemal identyczni. Pewnie już się pan domyślił, że z tym poprawczakiem to też był przekręt ale na swoją obronę mam, że o niczym nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem, że weźmie moją winę na siebie, a tamten chłopak był takim debilem, że nawet nie potrafił stwierdzić, kto go pobił, więc jak Xander poszedł i się przyznał, to matka od razu mu uwierzyła. Dla niej pozbycie się jednego z nas było nawet na rękę, tym bardziej, że starszy jako pierwszy odkrył, że za maską idealnej agentki kryje się zwykła prostytutka. - Przerwałem na chwilę bo wbrew pozorom tamte wspomnienia naprawdę bolały. Zapatrzyłem się znowu na półkę z książkami zastanawiając się, ile mogę mu powiedzieć, żeby nie posunąć się za daleko. - Po śmierci Cornelii też się mną opiekował bo ja sam nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Obarczył siebie śmiercią Domeina tylko po to, żeby go nie szukali. Żeby nie był narażony tak, jak my. To dlatego poszedłem do tego budynku. Oddałbym za niego życie bo wiem, że on zrobiłby to samo. Ale już za późno. I teraz naprawdę nie obchodzi mnie, co ze mną zrobicie. Zostaje jeszcze Domi, ale on nie jest zły. Humorzasty, czasami złośliwy, ale na pewno nie zły. - Dokończyłem znowu spoglądając na Michaela.
Naprawdę w tamtej chwili było mi obojętne, co zrobi. Milczał dłuższą chwilę nadal uważnie mi się przyglądając a ja miałem niemal pewność, że zaraz sięgnie po telefon i zadzwoni do tamtego dupka z informacją, ze może mnie zabrać.
- I co ja mam o tobie myśleć, co Parker? - Zapytał na co ja jedynie zmarszczyłem brwi, bo zbił mnie z tropu. Czekał chyba na odpowiedź, ale ja wzruszyłem jedynie ramionami bo nadal nie byłem w stanie czegokolwiek powiedzieć.
- Nie wiem. Ale jeśli pana tyrada miała na celu cokolwiek we mnie zmienić, czy sprawić, że zastanowię się nad swoim postępowaniem, to tak się nie stanie. Jestem, jaki jestem. Niektórzy mówią, że bezczelny, a ja uważam, że szczery. Arogancki, nie liczący się z uczuciami innych narcyz uważający, że wszystko mu wolno. Znam opinię na swój temat. Ale mi ona jak najbardziej odpowiada. Fakt, że mam też całe mnóstwo pozytywnych cech jak na przykład nieprzeciętna uroda i inteligencja, cudowne oczy i boskie ciało oraz wrażliwość kryjąca się za maską złego chłopca. - Zacząłem wymieniać rozmarzonym głosem skracając listę do tych niewątpliwie najważniejszych cech, co było trudne przy takiej ich ilości. - Trzeba po prostu nauczyć się mnie akceptować. A ja nie mam zamiaru nikogo zmuszać, żeby to robił. Nie mam też zamiaru zmieniać się tylko po to, żeby zyskać w oczach ludzi bo byłby to czysty fałsz, a ja gardzę ludźmi fałszywymi. I nie dam się złamać. - Skończyłem i westchnąłem ciężko.
Michael rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i przez długi czas obracał długopis w dłoniach przyglądając mi się ze skupieniem. W końcu sięgnął po telefon, wybrał numer i rozłączył się po upływie dwóch sygnałów. Spodziewałem się, że ktoś oddzwoni, ale po niecałej minucie w drzwiach pojawił się Brown.
- Co robimy? - Zapytał cicho. Miałem wrażenie, że przeszła mu już złość na mnie, co wcale nie oznaczało, że ja mam zamiar wybaczyć mu to, jak potraktował mnie tą strzykawką. Cały czas jeszcze huczało mi w głowie.
- Nie wydaje mi się, żeby trzeba było o tym kogoś zawiadamiać. - Stwierdził mężczyzna a ja mimowolnie się uśmiechnąłem. - Nie znaczy to jednak, że dzisiejszy występek ujdzie ci płazem. Nie opuszczasz murów agencji a po budynku poruszasz się tylko w obecności Roberta.
- To jest kara dla mnie, nie dla niego! - Oburzył się ten, na co ja mimowolnie jeszcze szerzej się uśmiechnąłem. - Przecież i tak będzie robił, co będzie chciał!
- Nie zachowuj się jak dziecko. Będzie się ciebie słuchał, prawda, Cameron? - Spojrzał na mnie niczym na niesforne dziecko a ja posłałem Robertowi swoje najsłodsze spojrzenie małego chłopca. Byłem w tym mistrzem.
- Oczywiście. Ale jakbyście mogli mnie już rozkuć, bo krew mi do palców nie dopływa a to źle wpływa na koloryt skóry. - Poprosiłem z uśmiechem, czemu odpowiedziało przeciągłe jęknięcie Roberta.
Oczywiście pokłóciliśmy się już po wyjściu z biura Michaela, bo Brown chciał iść spać, a ja koniecznie musiałem zobaczyć się z Evą, tak więc skończyło się na tym, że ciągnąłem go za rękę w stronę skrzydła szpitalnego. Jeszcze chyba nie widziałem tam takiego tłoku, ale mimo to nie miałem problemu, żeby odnaleźć salę w której leżała przypięta do łóżka Eva. Myślałem, że gorzej już być nie może. Widziałem ją w możliwie najgorszym momencie jej życia, bo moim zdaniem nie ma nic potworniejszego od tej części przemiany, nawet faza bólu. Ale patrząc na jej bezwładne, kruche ciało, przypięte pasami bezpieczeństwa i oplątane całą masą przeróżnych urządzeń, wcale nie czułem się lepiej. I z jednej strony wiedziałem, że najgorsze już za nią, ale mimo wszystko serce rozpadało mi się na miliony kawałków, kiedy widziałem ją w takim stanie.
- Dostała środki nasenne i będzie spała przez najbliższe kilka godzin. To jej dobrze zrobi. - Usłyszałem za sobą znajomy głos.
Nicholas podszedł do aparatury i zaczął coś przy niej sprawdzać, po czym spojrzał na dziewczynę. Przeszła mi już złość na niego. Robił to, co do niego należało. Starał się jej pomóc nawet, jeśli wyglądało to mało subtelnie.
- Jedyny plus tego jest taki, że nie wszystko będzie pamiętała. - Szepnąłem przysuwając krzesło i siadając obok łóżka.
- Niekoniecznie. - Westchnął Bell, opierając się o pusty stolik stojący pod ścianą. - Wystąpiła u niej większa aktywność niż u pozostałych. Powinna stracić przytomność już po pierwszym morderstwie, po zaspokojeniu tego głodu, a ona szukała dalszych ofiar. Jestem w stanie powiedzieć, że była świadoma, kiedy ich mordowała. Ponadto mam już próbki i do rana powinienem wiedzieć dokładnie, jaki zdolności się w niej rozwinęły na dobre. Ale mimo wszystko uwierz mi, że to nie nią powinieneś się teraz przejmować.
- Rocket nic nie wie, prawda? - Zapytałem, na co chłopak zaprzeczył ruchem głowy. - Dobrze. Nikt nie może jej powiedzieć, dopóki nie będziemy mieć pewności. Może nic mu się nie stało...
- Chris pomaga w prosektorium. - Przerwał mi Nicholas że smutnym uśmiechem. - Przed kilkoma minutami dzwonili, że wydobyli już ciała. Dwa są doszczętnie spalone i potrzeba badań żeby stwierdzić tożsamość. Wszyscy oprócz niego wrócili, Cam. Jedno prawdopodobnie należy do wspólnika Zacka, a drugie... - Zagryzł wargę i przetarł zaszklone oczy. - Co my bez niego zrobimy? Przecież on był naszym bratem... Zapoczątkował wszystko i spajał jakoś... To się nie może tak skończyć...  Nie dla kogoś takiego, jak on! - Uniósł się, nie kryjąc już łez.
Chciałem mu przerwać, kazać się zamknąć i powiedzieć, że Xander żyje i wróci cały i zdrowy, ale sam nie do końca w to wierzyłem. Prawda była taka, że nie załamałem się tylko dlatego, że za dużo się działo i nie miałem czasu żeby usiąść i pomyśleć o tym wszystkim na spokojnie. Przypomnieć sobie jak widziałem go, kiedy z chłopakami wszedł do piwnicy a później kiedy już go nie słyszałem. Nie docierało do mnie, że osoba która była właściwie częścią mnie, mogła już nie wrócić.
-Gdzie Domi?- Wyszeptałem nie mając do końca pewności, czy Nicky w ogóle mnie usłyszy.
-U siebie. Miał mdłości i podałem mu leki uspokajające. Teraz śpi. Lepiej, żebyś do niego poszedł. - Westchnął ocierając łzy z oczu. Też wytarłem oczy o rękaw bluzy, bo zacząłem się mazać. Pocałowałem śpiącą Evę w czoło i ruszyłem ku wyjściu. Byłem tak zamyślony, że prawie nie zauważyłem idącej w moją stronę blondynki.
-Hej, Cami! - Przywitała się ze mną radośnie Rocket. - Nie wiesz może, gdzie podziewa się twój starszy brat? Mam coś dla niego, a nikt nie chce mi powiedzieć, gdzie się podział. W ogóle mam wrażenie, że ludzie się jakoś dziwnie zachowują. - Zamachała mi kopertą przed twarzą. Wziąłem ją ostrożnie do ręki i wysunąłem na dłoń zawartość. - Ostatnio narzekał, że nie wydrukowałam zdjęć, więc niech ma i się cieszy. - Mruknęła kiedy patrzyłem na zdjęcie z USG, które było jak gwóźdź do trumny. Do tamtej pory byłem w stanie to wszystko jakoś znieść, ale patrząc na wyraźny zarys czegoś, co już wyglądem powoli zaczynało przypominać dziecko, coś we mnie pękło. Tak bardzo go pragnął. Wszyscy widzieli, jak się ucieszył, kiedy dowiedział się że będzie ojcem. A teraz miał zostawić to upragnione dziecko, Rocket i nas wszystkich. Nicholas miał rację, to nie mogło się tak skończyć. Nie dla kogoś, kto tak ciężko pracował żeby to wszystko osiągnąć. - Co się stało, Cam? - Ocknąłem się kiedy Rocket dotknęła mojego policzka wycierając łzę która po nim spływała. - Co jest, do cholery? - Ponowiła pytanie wyraźnie zaniepokojona, kiedy bezradny spojrzałem jej w oczy. Miałem wrażenie, że nie potrzebuje słów. Że wszystko może odczytać z moich oczu. Ona już wiedziała. Wiedziała, że to koniec wielkiego Xandera Parkera i on już nigdy do niej nie wróci.  
Rozdział jest spóźniony, ale to przez awarię laptopa. Przez to ma też u was zaległości, które postaram się nadrobić jeszcze w tym tygodniu, ale nic nie obiecuję, bo póki co muszę zająć się poprawianiem ocen...Po raz pierwszy w życiu grozi mi realna poprawka z matmy i nie wiem już, co mam robić :/ Ale tak czy owak pojawię się u was na pewno, jak zawsze :* 
Co do rozdziału, to kończyłam go już jakiś czas temu i nawet mi się podoba. Cami chyba dopiero zdał sobie sprawę, że naprawdę stracił Xandera a ja nie umiem pisać takich tragicznych scen, więc wybaczcie, jeśli nie wyszło tak, jak tego oczekiwałyście.  
Z radością patrzę na liczbę komentarzy pod poprzednim rozdziałem i liczę, ze i tutaj pojawi się podobny wynik :P 
Miłej lektury!   

10 komentarzy:

  1. Pierwsza? Jej! Lece czytać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wierze!!! Xander nir zyje :`( A rocket była taka szczęśliwa :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej kochana! Wreszcie jestem i ja;)

    Zacznę od początku... Ogromnie podobał mi się początkowy fragment. Napisałaś go w taki sposób, że potrafiłam sobie idealnie wyobrazić jak Cam stoi przed ogniem, nie myśli o niczym, a czas zwalnia jak na filmach. Ten moment był świetny! Też czasami chciałam napisać coś właśnie w tym stylu, ale nigdy mi nie wychodziło:D
    Podobało mi się to, że mimo niebezpieczeństwa Cam jednak odważył się pobiec w kierunku tego budynku, ale miałam ochotę walnąć go w łeb, gdy zaczął bić strażaków. Trzeba było nie oglądać się i biec dalej, zamiast zadawać ból ludziom, którzy chcieli go tylko powstrzymać przed samobójczą misją. Tylko, że patrząc na to z innej perspektywy, gdyby Robert nie wkroczył do akcji i 'nie uziemił' Cama to pewnie poleciałby do tego domu i może zginął.
    Początkowo miałam żal do Roberta, że zachował się w ten sposób. Coś mu wstrzyknął, potem zakuł i nie chciał rozkuć. Ale potem zastanowiłam się nad tym lepiej i doszłam do wniosku, że prawdopodobnie uratował go od popełnienia ogromnej głupoty, więc w ogólnym rozrachunku muszę przyznać, że chyba postąpił najlepiej jak mógł.
    Co do Xandera to nie będę mówić nic. Dlaczego? Bo ja nie wierzę, że go uśmierciłaś. Ja ciągle jeszcze wierzę, że w kostnicy nie ma jego ciała i jakimś cudownym sposobem udało mu się stamtąd uciec. Nie wiem jak, nie wiem gdzie, ale naprawdę wierzę, że on żyje. Dopiero gdy przeczytam o jego martwym ciele to będę rozpaczać. Na razie ufam, że nie potrafiłabyś zrobić mu czegoś złego! :D

    Uderzyła we mnie też ta ostatnia scena. Cudownie przedstawiłaś emocje Cama gdy zobaczył usg malucha. Ten facet zawsze wyglądał na potwora bez serca, a w tej sytuacji pokazał, że gdy chodzi o rodzinę to nie potrafi zachować spokoju i ukrywać bólu. Aż strach pomyśleć, co będzie przeżywał, gdy siądzie na dupie, a adrenalina związana z tymi wydarzeniami opadnie. Gdy będzie miał czas na myślenie, może się kompletnie załamać... No chyba, że Xandera nie uśmiercisz;D
    Tak czy inaczej, bardzo niecierpliwie czekam na kolejny rozdział i dziękuje Ci za ten;*

    Ściskam! ;*

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki temu rozdziałowi odzyskałam nadzieję na powrót Xandera. O matko!! niech on już do nas wróci. Przecież nie może zostawić biednej Rocket samej, swoich braci, przyjaciół. Niee Xander musi wrócić :D Prosimyyyy :)) A co do tego jak Cami przezywa smierć brata. Według mnie dobrze opisujesz jego uczucia. Wydaje się, że odczuwa on coś na kształt pustki, nie dopuszcza do siebie tej wiadomości. Mam nadzieje, ze rozdział pojawi się szybko, ze "ogarniesz" swoje życie prywatne i wrócisz do nas szybko z kolejna częścią przygód naszych kochanych kryminalistów z wielkim sercem. Pozdrawiam!! :**

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj!

    Ten rozdział jest wyjątkowy, wiesz? Pochłaniałam każde słowo, każdą emocję, każdy gest. Bo w tym momencie skończył się pewien etap tej historii. Dotąd ta walka była dla wszystkich po części zabawą. Teraz zabawa się skończyła. Xander prawdopodobnie przepłacił to życiem, Eva będzie miała okropne blizny na duszy, nie mam pojęcia, jak ona się po tym pozbiera, Rocket straciła ukochanego, a jej dziecko ojca... Każdy teraz uświadomił sobie, jak wiele znaczył dla nich Xand, jak wiele dla nich robił, jak bardzo im będzie go brakować...

    Chociaż nic jeszcze nie jest pewne. Ja ciągle mam nadzieję, że Xander żyje. Mam nawet teorie spiskowe, ale zatrzymam je dla siebie. Jeśli któraś z nich okaże się choć w części prawdziwa, to będę niesamowicie szczęśliwa. Bo nie wyobrażam sobie tej historii bez Xandera. On to wszystko spaja.

    Agencja potrzebuje kogoś, kto to wszystko poprowadzi. Kto wprowadzi do niej trochę życia, dużo zmian i wyprowadzi ją na prostą. Kto by się do tego najlepiej nadawał? Oczywiście Xand. :( Ale wydaje mi się, że Cameron godnie by go zastąpił. Cz to oznacza, że chłopaki nie pójdą do więzienia? Proszę, niech tak będzie!

    I Eva.. Nie mam pojęcia, jak ona będzie się czuła, gdy już się wybudzi. Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Bo z jednej strony ona nie była wtedy sobą, ale z drugiej będzie sobie wyrzucać, że mogła się postarać przebić przez przemianę. Oby wszystko było w porządku z nią. Cameron będzie przy niej. Mam nadzieję, że pomoże jej przez to wszystko przejść.

    Całuję! :**

    OdpowiedzUsuń
  6. Hejo ;)
    Wciąż nie mogę uwierzyć, że Xander nie żyje i szczerze mówiąc, nie chcę uwierzyć. Wciąż liczę na to, że w ostatniej chwili "zmartwychwstanie" czy coś, bo jak już wspominałam ostatnio jest najrozsądniejszym i dlatego stoi na górze mojej listy Parkerów :P

    Cameron zachował się trochę głupio. Rozumiem zdenerwowanie i to, że chciał pomóc bratu - być może ze swoimi zdolnościami byłby skuteczniejszy niż normalni strażacy, ale bić tych facetów!? Ludzi, którzy gaszą płonący budynek, zapobiegając w ten sposób np. pożarowi całego lasu?

    Zdaję sobie sprawę, jaki jest Cam, ale czasem doprowadza mnie do szału. Ze swoimi umiejętnościami jest o wiele niebezpieczniejszy niż zwyczajne "aroganckie typy" i mógłby przynajmniej zdać sobie sprawę, że sprawia ludziom krzywdę i to nie jest coś, co powinno się akceptować.
    Ach, niech już Eva się obudzi... Swoją drogą, możliwe, że przeżyje niezły szok, kiedy przypomni sobie, co zrobiła. Ciekawe, czy wciąż będzie z tego taka zadowolona.

    No i Rocket i ten ostatni akapit... Bardzo jej współczuję i zastanawia mnie, co teraz zrobi. Czy poradzi sobie z wychowaniem dziecka? Będzie jej naprawdę ciężko.
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń
  7. Xander! Nie...
    W następnym rozdziale chcę widzieć jego wielki powrót i fajerwerki *_- Ja się nie pogodzę z jego śmiercią... Dlaczego?!
    Ale zacznę tak od początku - bardzo podobała mi się scena, w której to Cameron rzucił się do płonącego budynku z zamiarem uratowania brata. Widać, że bardzo go kochał.
    Oczywiście nie mogę ominąć także tematu Evy. Ciekawa jestem, czy kiedy już się obudzi, to czy przeżyje niezły szok, czy może nie będzie tego pamiętać... albo może stanie się mordercą, któremu to na rękę? Tego bardzo chciałabym się dowiedzieć :3
    No i końcówka - zdecydowanie najlepsza. Przy uczuciach Cama niemal sama płakałam. A zmusić mnie do płaczu to ogromny wyczyn...
    Współczuję Rocket... Xander tak chciał tego dziecka... jezu, nie, znowu będę beczeć... ;_;
    Pozdrawiam i czekam na następny rozdział ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. To się porobiło.... Szkoda , był takim muzgiem wszystkiego, a teraz go nie ma. I jeszcze Eva szaleje, a wlasciwie śpi na tabletkach. I to tylko wtedy...
    Cam..on i jego młodszy brat mają ciężko teraz i czekam aż zaczną robić jakieś głupstwa hah :D.
    Tak dokladnie. Nie mogę się doczekać końca (oczywiscie w pozytywnym tego słowa znaczeniu) i dowiedzenia się kogo jeszcze uśmiercisz ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  9. Wspaniały rozdział ;D Ale jak ty mogłaś zabić Xandera? Nie wierzę, że on nie żyje :( Rocket się tak bardzo cieszyła, a teraz... I w ogóle to jest najlepsze opowiadanie jakie czytałam ♥ Potrafisz wszystko doskonale opisać, przedstawić emocje itd. Pomyśl nad wydaniem książki :*
    Pozdro ~ Malinka

    OdpowiedzUsuń
  10. dlaczego tak późno tutaj wpadłam?! ogromnie Cię przepraszam, nie bedę się usprawiedliwiała brakiem czasu, biorę się do komentowania!
    Rozdział był smutny. Zaczęło się przygnębiająco i ten ciężar mi ciążył aż do końca, by właśnie na końcu zwalić mnie na podłogę. Biedna Rocket!! Oczywiście, biedny też Cam, ale Rocket to co innego. Nie mogę tego zniesć, jak teraz musi cierpieć. Nie chciała dziecka, Xander chciał, mieli je, a teraz on umarł :( Och, dlaczego to zrobiłaś? :( W sumie wiem dlaczego. Chciałaś dać nam coś mocnego i dramatycznego i udało Ci się to perfekcyjnie! Choć nie jest to po naszej myśli, muszę Cię ogromnie pochwalić za odwagę zabicia jednej z barwniejszych postaci. Chyba to już pisałam pod porzednim rozdziałem :D W każdym razie, ja bym tak nie potrafiła!
    Ciekawa jestem co z Evą! Mam wrażenie że teraz wszyscy tam mają przewalone! :D
    Biegnę do następnego :***

    OdpowiedzUsuń